Koniczynka Trial Marathon: Ambasador w piekle

 

Koniczynka Trial Marathon: Ambasador w piekle


Opublikowane w pon., 12/05/2014 - 16:47

Zaczęło się pięknie. Rach ciach i byłem w pierwszej dziesiątce. To było realne, wiedziałem o tym, dlatego robiłem swoje. Pogoda była idealna, letni i delikatny wiatr był jak manna a górskie powietrze napędzało jeszcze bardziej.

Relacja Marka Grunda, Ambasadora Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój z Koniczynka Trial Marathon.

Pierwsze okrążenie mijało szyyyyybko, podbiegi zgodnie z taktyką jaką założyłem, bardzo wolno, a prosta i zbiegi na maksa. Prędkości jakiej nabierałem na zbiegach, sam zaczynałem się bać, ale adrenalina napędzała. Przez to wszystko, kilkakrotnie wypadam z trasy dokładając sobie metrów. Na trasie ciągle mijamy wycieczki, dzieciaki, które ku mojemu zdziwieniu bardzo dopingowały. Fajnie to wyglądało, ilość piątek jaką musiałem przybić na tej trasie, pobiła wszystkie inne.

Pierwsze okrążenie pokonane z czasem 50:54. Jest git, drugie okrążenie przebiega w dokładnie taki sam sposób, wolne podbiegi i sprinterskie zbiegi, czuje jak unoszę się w powietrzu. Z uśmiechem kończę drugie okrążenie, wylewam kilka kubków z wodą na głowę, no i co... lecim dalej.

Dobiegając do pierwszych wzniesień na 3 okrążeniu zaczynam czuć coś, czego poczuć nie chciałem, ałaaaa... Najgorsze chwile maratończyka – ściana. Ale co tam, ja nie pokonam ściany!? Ha ha ha, też mi żart. Wspiąłem się jakoś na tą górę. I starałem się biec szybciej, oj, ale nie, zbyt bolesne to było. Zbiegi, których się doczekałem, ale co jest? Nie da się szybko biec? Co się dzieje, dałem z siebie ile się tylko dało, ale to nie było to, na co liczyłem…

Ale to dopiero początek mojego piekła, zaczynam dosłownie umierać. Nie wiem co się dzieje, tracę swoją 8. pozycje - ciach, jeden, drugi, następny, przestałem już liczyć. Zaczynałem tracić kontrolę nad ciałem, nogi uginały się a głowa już nie myślała, Boże co tu się dzieje!?

Uświadomiłem sobie w końcu, że poziom cukru w moim organizmie, jest na wyczerpaniu. Całkowity brak energii eliminuje mnie z biegu, doczłapuję jakoś do ostatniego wzniesienia, na które wdrapuję się na czworaka. Nikt nie miał nic słodkiego, nawet cukierka … Modliłem się po cichu do Boga aby mnie tu nie zostawił, czułem już jak padam…

Ale Marek, co jest, wstawaj! Krzycząc po sobie wspinam się do końca wzniesienia i lekko dociągam do zbiegu. Ten pokonuje bardzo wolno, mam wrażenie że moje łydki chcą ze mnie wyskoczyć. Pierwszy raz w życiu mam takie problemy z ciałem na biegu, a to dopiero było 30 km.

Zbieg zakończony, teraz delikatny podbieg do punktu kontrolnego. Ale zanim go zdobyłem, historia zaczyna nabierać nieprzewidzianego tempa.

Ta historia, od tego miejsca toczy się już inaczej. Wskakując na schodek, aby przejść na trasę, łapie mnie skurcz w prawej łydce Skurcz, którego bólu nie jestem w stanie opisać, ale widziałem jak łydka pulsuje.

Utrzymując się na jednej nodze, dobiega do mnie w ostatniej chwili dwoje ludzi, podtrzymując moją równowagę. Nakłaniają mnie abym usiadł i odpoczął, ale nie, odmawiam stanowczo. Wiem, co stać by się mogło gdybym usiadł. Jeden z chłopaków, którzy mnie trzymali, pobiegł po Tomka na punkt kontrolny, czekałem już sam opierając się o auto na parkingu, naciągałem mięśnie, ból ustępował. Tomka nie było widać, a czas leciał Po kwadransie wreszcie się zjawił - z colą! On ma colę! Rzuciłem się na nią jakbym nie pił od kilku dni. Wypijając około 200 ml dojadam banana i zabieram jeszcze batona na drogę.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce