Narodziny ultralegendy – Legends Trails okiem wolontariusza [ZDJĘCIA]
Opublikowane w pt., 11/03/2016 - 08:45
Stu Westfield jest kierownikiem zabezpieczenia całej tej gonitwy. Stef i Tim wybrali go nieprzypadkowo – co roku koordynuje on zimowy 431-kilometrowy ultramaraton The Spine Race w północnej Anglii i jego doświadczenie jest bezcenne. Trzeba przyznać, że pod jego nadzorem cała ta skomplikowana machina działa bez zarzutu.
Ciepłe żarełko dostaję od Ani, czyli szefowej kuchni Legends Trails we własnej osobie. Wyruszamy z Holendrem Janem, zabierając gorącą herbatę i w razie potrzeby zapas pojemników z gazem i mój dodatkowy palnik. Namiot już stoi w lesie, a w nim załoga z Wiktorem w składzie. Później Clint i Stef dowiozą jeszcze zupę do podgrzania.
Zgodnie z przewidywaniami, podczas drugiej nocy nastąpił największy odsiew. Z PK4 w Farnières wyruszyła dziś piętnastka napieraczy. Nie są rozciągnięci na zbyt długim odcinku, więc przez namiot wszyscy przewijają się w ciągu około czterech godzin. Trzech z porannej belgijskiej czołówki – Dirk, Ivo i Benny – jest wciąż na czele i przeszli przez punkt niedługo przed naszym przybyciem. Pozostała dwójka została w międzyczasie wyprzedzona przez Niemca Michaela Frenza i innego Belga Jorisa Jacobsa, którzy cisną razem od 35. kilometra.
Christophe i Claudy docierają do punktu kilkadziesiąt minut po nich. W namiocie mogą położyć się na karimatach i owinąć się kocami. Po krótkim odpoczynku uciekają, bo limit goni. Na ich miejsce niedługo zjawia się holenderska trójka. Wszyscy są wypruci, Peter i Michiel ledwo kontaktują. Paula, jedyna pozostała w zawodach kobieta, wydaje się z nich najprzytomniejsza. Opowiada o halunach – widziała niedźwiedzie, leżące na drodze martwe zwierzęta i różne inne ciekawe rzeczy, których nie było.
Wkrótce po ich wyjściu dzwoni Stu, który w bazie na ekranie bez przerwy obserwuje poruszające się kropki. Zawiadamia nas, że została tylko piątka – samotny wilk Leif i zamykająca stawkę belgijsko-holenderska czwórka. Wychodzimy im z Janem naprzeciw.
Norweg nieźle się trzyma, ale bardzo się cieszy na nasz widok wśród nocnej zamieci. W ciągu ostatnich kilku godzin dopadły go sensacje żołądkowe. Teraz twierdzi, że czuje się lepiej. Jan go odprowadza do namiotu, a ja biegnę dalej przechwycić resztę – wkrótce dostrzegam cztery światełka majaczące kilkaset metrów przede mną. Towarzyszę im prawie do punktu i wracam na szlak, by zdjąć oznakowania.
Dobrze, że w ekipie zabezpieczenia są ludzie mający pojęcie o tym sporcie. Czasem żeby pomóc zawodnikom, dobrze jest wiedzieć z własnego doświadczenia jak się człowiek czuje mając tyle godzin i kilometrów w nogach...
Biegnę w dół coraz bardziej zasypanej ścieżki. Płatki migają w świetle czołówki. Za niektórymi tabliczkami muszę się nieźle rozejrzeć, bo zdążył przykryć je śnieg. Kiedy wracam do namiotu, wszyscy napieracze już wyszli i możemy się zabrać za jego zwijanie.
W bazie czeka gorące jedzenie i chłodne piwo. Mimo zmęczenia nie chce się spać, czekamy na przybycie czołówki obserwując kropki. Michael Frenz i Joris Jacobs wyszli na prowadzenie...
Po trzeciej nad ranem, 57 godzin i 21 minut od startu, dwie lampki wybiegają z lasu na szosę przed bazą. Młody Belg pokazuje piękną sportową postawę i przepuszcza Michaela, uważając że to on bardziej zasłużył na zwycięstwo. Prawie od początku napierali razem, ale doświadczony niemiecki ultras cały czas nawigował.
Zaledwie sześć minut za nimi zjawia się Dirk van Spitaels, a później reszta Belgów w kilkudziesięciominutowych odstępach. Paula Ijzerman dociera na metę do końca trzymając się razem z dwójką holenderskich kolegów. Kilkanaście minut za nimi pojawia się samotny Norweg, a za nim ostatnia czwórka z czasem prawie 62 godzin. Na finiszerów czekają piękne medale i czteropaki miejscowego piwa La Chouffe. Limit został ustalony na 62.5 h, co odpowiada średniej prędkości 4 km/h. Pełne wyniki TUTAJ.
Mapa trasy i wyniki: TUTAJ