Narodziny ultralegendy – Legends Trails okiem wolontariusza [ZDJĘCIA]
Opublikowane w pt., 11/03/2016 - 08:45
Było bardzo trudno – powiedział zwycięzca, a ostatnie 20 km w głębokim śniegu przebiło wszystko! Na początku miał w założeniu tylko to ukończyć. Michael i Joris wyszli na prowadzenie dopiero na 237. kilometrze. Zaczęli wolniej, Michael wystartował zmęczony po pracy, dopiero z czasem się rozkręcał. Na trzecim przepaku złapali 6.5 godziny dobrego snu, co mogło być decydujące. Przeciwnicy słabli, niektórzy z nich wcale nie spali. Jedzenie, picie i sen są najważniejsze w ekstremalnie długich zimowych biegach – stwierdził Michael. Na pewno wie co mówi, bo czterokrotnie brał udział w The Spine Race. Legends Trails nie był według niego cięższy od słynnej angielskiej wyrypy, lecz tu było pod tym względem trudniej, że do końca walczyli o zwycięstwo.
Sam organizuje coś jeszcze dłuższego – 661-kilometrowy Montane Goldsteig Ultra Race w Bawarii – ale jeszcze nie brał w nim udziału jako zawodnik. Przyznał, że w okresie przygotowawczym zdarza mu się biegać po 200 km tygodniowo. Joris powiedział, że pokonuje znacznie mniejsze dystanse od swojego towarzysza, na zawodach jego dotychczasowy najdłuższy start to zaledwie nieco ponad stówka, lecz za to uprawia też triathlon.
Trzeci na mecie Dirk zdecydowanie uznał Legends Trails za najcięższe sportowe wyzwanie w życiu. Pogoda i warunki były niewiarygodnie trudne. Wcześniej na raz nie przebył więcej niż setkę. Teraz razem z Ivem próbowali się utrzymać za dwójką późniejszych zwycięzców, nie udało się, ale to nieważne – liczy się ukończenie. A jak trenuje trzeci z legendarnych finiszerów? Po prostu dużo odpoczywam, to najważniejsze! – zakończył ze śmiechem belgijski napieracz.
Paula nie planowała zwycięstwa, bo to nie konkurencja, jak stwierdziła. Jedyną walkę toczyła z samą sobą i ze śniegiem, którego nie znosi. Zdecydowanie był to jej najdłuższy i najtrudniejszy bieg życia. Najgorsza była pierwsza noc. Chłopaki ją bardzo wspierali, a najwięcej Michiel. Byli wykończeni, ale trzymali się razem. Sama też im dużo pomogła, nadając tempo. Czy jej się podobało? – Nie wiem, czy „podobało” to właściwe słowo... jestem szczęśliwa, że udało się skończyć, nie chcę tego więcej powtarzać, za rok zgłoszę się jako wolontariuszka! – zadeklarowała jedyna kobieta na mecie Legends Trails, której nazwisko znaczy, nomen omen, „człowiek z żelaza”. Poczekamy...
Udało mi się pokonać pierwszą legendarną Łemkowynę. Kto był, to wie jak było, kto nie wie, ten słyszał. Jak pomyślę, że Legends Trails to coś podobnego, tylko o 100 km dłuższego, to trudno mi nawet sobie wyobrazić takie wyzwanie. Ten bieg już stał się legendą.
* * * * *
Kiedy zjeżdżamy z A4 na Drezno by zostawić Chloe i Neala, jakaś lokalna stacja gra wpadający w ucho kawałek. Nie znałem go wcześniej, rozpoznaję tylko kapelę Die Toten Hosen. Mój niemiecki jest tak samo kiepski jak niderlandzki, ale łapię tekst na tyle, by go potem wyguglać i sobie przetłumaczyć.
Bo w nas ciągle płonie ten sam dawny ogień, gdy jesteśmy razem, on znów zapala się... Jakoś tak to idzie. Chyba o to chodzi, w sporcie i w życiu. Po to jesteśmy, żeby w razie potrzeby móc na siebie nawzajem liczyć.
Wkrótce wywiady z koordynatorem zabezpieczenia Legends Trails Stu Westfieldem i organizatorem Stefem Schuermansem.
Kamil Weinberg