"Nie wiem, z czego cieszyć się najbardziej". Debiutantka w maratonie mistrzynią Polski
Opublikowane w śr., 10/04/2019 - 20:02
Lepszego debiutu w maratonie nie mogła sobie wymarzyć! Aleksandra Brzezińska, reprezentująca MKL Toruń, jest od niedzieli mistrzynią Polski w maratonie. W pierwszym starcie na królewskim dystansie, niespełna 28-letnia żona naszego czołowego maratończyka Błażeja Brzezińskiego wygrała 46 Maraton Dębno w czasie 2:34:51.
46 Maraton Dębno: popis debiutantek w mistrzostwach Polski. Ozłocona Aleksandra Brzezińska!
– Debiut rzeczywiście wymarzony, zgarnęłam chyba wszystko, co się dało! Jak przekroczyłam linię mety to cieszyłam się przede wszystkim z tego, że po prostu ukończyłam ten maraton. Dopiero później przyszła radość ze zwycięstwa, pierwszego w karierze złotego medalu MP i wyniku.
Jak już przekroczyłam 30 kilometr trasy ogromnie się cieszyłam, że mogę biec więcej i więcej. Myślałam: „Boże, już 38 kilometr, jeszcze nigdy tak dużo nie przebiegłam, a ja się ciągle dobrze czuję”. Uspokajałam wtedy swój entuzjazm, że jeszcze 4 kilometry do końca, że to maraton i wszystko może się zdarzyć, ale ta euforia ciągle wracała (śmiech). Ja jestem zapatrzona w Błażeja, jego maratońskie przygotowania i starty, tego jak stawia sobie cel i go realizuje, bardzo podoba mi się cała otoczka i zawsze też chciałam to przebiec, maraton był moim marzeniem! W tym roku wreszcie mogłam to wszystko przeżyć sama! To była ciężka praca, ale im trudniej coś przychodzi, tym większa jest później radość. I ja ją właśnie teraz przeżywam!
– A liczyłaś na zwycięstwo w Dębnie? W którym momencie biegu zaczęłaś o tym myśleć?
– Dość trudno jest mi odpowiedzieć na to pytanie, bo… biegnąc maraton byłam jak w transie, ogromnie skupiona na sobie. Wiele osób, nawet moja mama, która też była w Dębnie, mówiło później, że nigdy nie widziało mnie tak skoncentrowanej jak w niedzielę na trasie. Niby się do nich uśmiechałam, ale byłam w swoim świecie. Przez cały maraton kontrolowałam sytuację, ale byłam poza wszystkim wokół mnie, poza emocjami, niesamowicie spokojna i wyluzowana obserwowałam, co się wydarzy. Czułam się doskonale, nie miałam na trasie żadnego kryzysu i biegłam swoje. Wiedziałam tylko, że muszę uważać na pogodę i wysoką temperaturę. To był jeden z pierwszych tak ciepłych dni w tym roku i widziałam, jak dziewczyny słabną, odpadają. Ale ja nie zwracałam na to uwagi. Nie wywierałam też na sobie presji, że muszę wygrać. Po prostu biegłam swoje (śmiech). A gdy jeszcze po 25 kilometrze rywalki zaczęły odpadać, Kenijki tak samo i zostałam sama, jeszcze bardziej mnie to napędzało. Ale spokój był cały czas.
Skupiałam się na swoim samopoczuciu i czasie. Z renerem Ryszardem Marczakiem zakładaliśmy, że powinnam powalczyć o wynik 2:32. Bardzo ambitnie i dużo ludzi się z tego śmiało, ale uważam, że byłam w stanie tyle pobiec! Tak wychodziło z treningów, a poza tym bardzo dobrze zniosłam BPS (bezpośrednie przygotowanie startowe, ostatnie tygodnie treningu przed startem - red.). Trener bardzo zwracał na to uwagę powtarzając mi: „Trening treningiem, ale najważniejsze jest samopoczucie”. A ono było znakomite! W dniu startu jednak troszkę skorygowaliśmy plany ze względu na pogodę. Gdyby to ciepło przyszło wcześniej i przyzwyczaiłabym się do niego na treningach, byłoby ok. Ale treningi robiłam w temperaturze do 10 stopni, podczas gdy w dniu maratonu było 20 stopni. Trzeba było to wziąć pod uwagę.
– I naprawdę nie miałaś żadnego kryzysu, żadnej mitycznej maratońskiej „ściany”?
– Żadnej! Drugą połowę maratonu przebiegłam nawet 15 sekund szybciej niż pierwszą, a kiedy, według wszystkich przepowiedni, powinnam mieć kryzys, wtedy właśnie biegło mi się najlepiej! To też pokazuje, że jestem gotowa na jeszcze lepszy wynik.
– Spełniłaś zatem życzenie męża, na którym się wzorujesz. Błażej cały czas powtarzał: „Chciałbym, żeby Ola miała po debiucie niedosyt i od razu chciała biec następny maraton, a nie, żeby się „wystrzelała” do zera i zraziła do tego dystansu”.
– Miałam od niego mnóstwo rad podanych na tacy. Błażej już tyle lat biega maraton, tyle miał sukcesów i tyle popełnił błędów, z których wyciągał wnioski, że było to nieocenione. Dzięki niemu – wielu ludzi mi to mówiło – pobiegłam ten maraton jakbym robiła to od lat, jak maratoński zawodowiec. Ale to całkowicie zasługa męża, bo gdybym od razu „leciała” na te 2:32, na które się czułam, to mogłoby się skończyć niedobrze.
A tak, wyszło dokładnie jak chciał Błażej: czułam się świetnie i mam po biegu niedosyt. I teraz - co bardzo ważne - nie będę się już bała maratonu, ze spokojem podejdę do następnych trudnych przygotowań i walki o miano „maratonki”. Bo na razie, choć mam za sobą rewelacyjny debiut, jeszcze nie mogę się nią nazwać. Przyjdzie na to czas w przyszłości, gdy już naprawdę, tak jak Błażej, będę wiedziała, z czym „się je” ten dystans, umiała podejmować samodzielne decyzje w przygotowaniach i potem na trasie. Na razie jeszcze sama nie wiem, kiedy się nazwę „maratonką”(śmiech).
Błażej Brzeziński: "Oddaję żonę w dobre ręce. Teraz skupiam się na sobie"
– Twój wynik 2:34:51 to czas o prawie 5 i pół minuty gorszy od międzynarodowego minimum IAAF na przyszłoroczne igrzyska olimpijskie. Zapaliła Ci się w głowie lampka, pomyślałaś o tym, żeby jesienią powalczyć o Tokio?
– Na pewno, jeśli tylko zdrowie pozwoli, jesienią pobiegnę drugi maraton, na razie jeszcze nie wiem gdzie i kiedy. Chęci mam ogromne. Ale nie chcę na sobie wywierać żadnej presji, spinać się, że muszę zrobić minimum olimpijskie. Spokojnie, jestem jeszcze początkująca w maratonie. Wolę iść małymi kroczkami, jeść małymi łyżkami, żeby się nie zachłysnąć. Bardzo bym, oczywiście, chciała zdobyć kwalifikację na igrzyska i pobiec poniżej 2:29:30, bo to piękny wynik, ale bez ciśnienia. Nie muszą to być koniecznie najbliższe igrzyska i Tokio.
Najważniejsze dla mnie to iść do przodu i robić postępy. Pracować, robić swoje, a wysokie cele przyjdą same. Jestem na początku mojej maratońskiej drogi, mam nadzieję, że jeszcze wiele pięknych chwil mnie na niej czeka. Staram się być spokojna, słuchać ludzi mądrych i doświadczonych, jak Błażej, trener Ryszard Marczak i Grażyna Syrek (olimpijka z Aten 2004 z rekordem życiowym w maratonie 2:26:22 - red.), z którą uwielbiam rozmawiać, jest dla mnie bardzo inspirująca. Oni mi mówią: „Ola, spokojnie, pracuj sumiennie, a wszystko przyjdzie w odpowiednim czasie”. To wielkie szczęście mieć obok siebie ludzi, którzy szczerze służą mi dobrą radą. Nie potrzebuję uczyć się na własnych błędach, jak musiał robić to w przeszłości Błażej.