Ultra Chojnik – kamienisty „łamignat” i ta trasa
Opublikowane w ndz., 05/06/2016 - 11:04
Ultra Chojnik
Bieg ultra przy dystansie 102 km i 5000 metrach podejść był najdłuższym spośród wszystkich biegów rozgrywanych w dniach 27-29 maja w ramach Chojnik Karkonoskiego Festiwalu Biegowego. Oprócz Ultra Chojnika był też maraton i półmaraton górski oraz Vertical Chojnik – krótki, stromy bieg pod górę, do Zamku Chojnik (2,5 kilometra, 250 metrów podejścia). Baza zawodów usytuowana została W Sobieszowie na obrzeżach Jeleniej Góry, w pobliżu ruin zamku pobudowanego w XIV wieku.
Dystans najdłuższy zapowiadał się kameralnie. Wykupiono 99 pakietów startowych spośród 150 dostępnych. Przypuszczam, że nie sprzedały się wszystkie po części z powodu niemałej opłaty startowej (200 zł w najwcześniejszym terminie, ubezpieczenie i ewentualnie koszulkę należało wykupić osobno). Tym razem wyjątkowo nie przeglądałem listy zgłoszonych w poszukiwaniu „strasznych” nazwisk i analizowaniu, od kogo na pewno dostanę łupnia, z kim może powalczę a kto groźny nie jest. Miałem ostatnio trochę problemów z kontuzjami, nie czułem się dobrze przygotowany więc nie miałem wielkich oczekiwań. Start w Chojniku został opłacony już wiele miesięcy wcześniej i chciałem w nim pobiec między innymi dlatego, że w te rejony nigdy nie jeżdżę bo to dla mnie drugi koniec Polski. Organizatorzy udostępnili biegaczom pole namiotowe usytuowane tuż przy linii startu lecz sporo zawodników wybrało wygodniejszy nocleg w jednym wielu okolicznych domów oferujących pokoje do wynajęcia.
Przed startem przyglądałem się trasie biegu i wydała mi się dosyć mocno pokręcona. Jakieś skrzyżowania, przebieg częściowo jednakowy dla maratonu i ultra, zapewne aby wszystko uprościć logistycznie. Na trasie rozmieszczono 6 punktów odżywczych. Pierwotnie start planowano na piątek o 22 wieczorem. Ostatecznie przesunięto go na 2 w nocy w sobotę. Organizatorzy dwa tygodnie przed startem wysłali w tej sprawie maila do zgłoszonych uczestników przepraszając za zmianę i zmniejszenie limitu czasu z 24 do 20 godzin. Tłumaczyli, że powodem zmiany jest decyzja Karkonoskiego Parku Narodowego, który nie zgodził się na rozgrywanie zawodów biegowych w nocy w trosce o ptaki mające akurat okres lęgowy. W wysłanym do zgłoszonych mailu z jednej strony podkreślili swoje zrozumienie dla zasad ochrony przyrody i decyzji włodarzy KPN, z drugiej zaoferowali zgłoszonym zwrot 100% wpisowego, w przypadku gdyby ktoś postanowił się wycofać z powodu wprowadzonych zmian. Cała sytuacja ciekawie koresponduje z głośną awanturą wokół tegorocznego Biegu Rzeźnika.
„Łamignat”
Start odbył się o 2 w nocy i na spokojnie, bez wielkiej pompy. Znajomych twarzy prawie żadnych. Podejrzliwie spoglądałem tylko na kolegę Arka, o którym wiedziałem, że ostatnio wykręcił bardzo ładne 2:52 w maratonie. Okazało się jednak, że nie zamierza się ścigać a pokonać trasę towarzysko, z kolegą.
Początek - długie, nocne podejście na Śnieżne Kotły (z 371 na 1482 metry n.p.m.) pokonałem spokojnie ale w miarę mocno, w gronie innych startujących. Potem, gdy się już rozjaśniło nastąpił zbieg, drugie podejście i na 30. kilometrze fatalne pomylenie trasy opisane już na początku. Sporo osób pobiegło tak jak ja, w prawo zamiast w lewo. Jednych zdołowało to na tyle, że zeszli z trasy; inni złorzeczyli pod nosem ale walczyli dalej. Jeden ze znajomych, mocny ultras mający już w biegowym CV zwycięstwa opowiadał mi na mecie, że on także popełnił błąd na owym fatalnym skrzyżowaniu szlaków lecz nie pobiegł tak jak my w prawo lecz jeszcze inaczej: na wprost, na czeską stronę i zatrzymał się dopiero po 10 kilometrach. Oczywiście zrezygnował. A biegł szósty, tuż przede mną.
Dalsze kilometry to w miarę równy, spokojny bieg przeplatany podchodzeniem połączonym z podjadaniem plecakowych zapasów. Znowu dogoniłem kilku znajomych, którym na pytanie „co ja tu robię” opowiadałem historię o pomyłce trasy. Byli i tacy, którzy wyprzedzali mnie choć tak jak ja dołożyli sobie kilometrów.
Pogoda po polskiej stronie trasy była jak na tę porę roku bardzo dobra. Pochmurno, czasem lekko kropiło. W oddali grzmiało. Na stronie czeskiej częściej wychodziło słońce i robiło się gorąco ale tylko momentami. Z większym luzem podchodziłem do dalszej części wyścigu dlatego pozwoliłem sobie na dłuższy pobyt na punktach. Na czwartym posiedziałem z 10 minut rozmawiając z miłą obsługą, zajadając na przemian makaron i moje ulubione arbuzy. W drugiej połowie trasy przysuszyło mnie na podejściu na tyle, że wstąpiłem do czeskiego schroniska położonego przy szlaku, kupiłem „Ice Tea” i wodę. Sprzedawca przyjął złotówki.
Podczas powrotu na stronę polską pogoda znowu się pogorszyła. Widziane w oddali ciemne, ołowiane chmury i odgłosy grzmotów kojarzyły się z Mordorem. Jeszcze na przedostatnim punkcie odżywczym dopadła mnie ulewa. Krótka ale intensywna. Na punkcie źle nie było bo obsługujący życzliwie trzymali nade mną parasolkę. Po wyjściu z punktu było już ostro. Przemokłem tak, jakbym wpadł do potoku. Nie musiałem zapijać kanapki, którą wyniosłem z punktu, tak była nasiąknięta wodą.
Trasa biegu była ładna. W większości lesista, w najwyższych punktach wychodziło się na otwarte przestrzenie pokryte skałami i trawami. Turystów nie mijałem zbyt wielu z wyjątkiem jednego momentu, długiego zbiegu po czeskiej stronie. Na górę wchodził akurat jakiś tłum ludzi, ubranych w większości w identyczne koszulki z napisem „Śnieżka”. Nie znam lokalnych zwyczajów ale trafiłem chyba na jakieś zorganizowane, masowe, pospolite ruszenie Czechów na Śnieżkę. Wspinający się stanowili przekrój społeczeństwa: młodzi i starzy, rodziny z dziećmi na plecach i samotni, ludzie z psami i bez psów, nawet osoby kalekie bez nóg. Wszyscy oni życzliwie i chętnie przepuszczali biegacza z numerem startowym.
Tym co zapewne większość uczestników zapamięta i z czym Ultra Chojnik będzie się kojarzył to kamienie. Dużo kamieni. Jadąc na te zawody słyszałem, że ten region i te góry obfitują w skały; że to nie to co, np. Bieszczady. Nie myślałem jednak, że będzie ich aż tyle. Większość trasy, może 70% biegnie się po bruku z kamieni. Trzeba bardzo uważać aby się nie wykotłować na zbiegach. Mnie bolały kolana na samą myśl, co będzie, jak się przewrócę więc zbiegałem raczej ostrożnie. Inni ryzykowali bardziej i z wyjazdu wywozili dodatkowe „pamiątki” w postaci obitych rąk i kolan.
Generalnie Ultra Chojnik to kamulcownia straszna, aż w którymś momencie zacząłem żartować z obsługi, że chciało im się wnosić tyle kamieni na trasę. Oczywiście były i momenty łagodniejsze; czasem asfaltowy zbieg, asfaltowe podejścia. Najbardziej pamiętnym fragmentem oprócz podejścia pod zamek i zbiegu do mety na końcówce był zielony szlak pomiędzy 87. a 90. kilometrem trasy. Niewinnie wyglądająca na mapie Ścieżka nad Reglami. Kamień, na kamieniu, podparty kamieniem. Ciężko tam było gdziekolwiek biec, chyba że na pobudowanych z rzadka, drewnianych kładkach, akurat śliskich po niedawnej ulewie. Na tym odcinku wielokrotnie używałem rąk i targany byłem sprzecznymi emocjami. To narzekałem na organizatora, jak mógł nas wpuścić w taką ścieżkę, to cieszyłem się, że trudna technicznie i można się wykazać. Trasa nie była szybka co potwierdzą choćby czasy czołówki na mecie. Każdy zawodnik musiał cały czas koncentrować się skacząc po kamieniach i pomiędzy nimi. Chwila nieuwagi lub pech i można było bardzo nieprzyjemnie wyrżnąć w skały. Trasę Ultra Chojnika nazwałbym „łamignatem”. Tym razem i na szczęście „łamignatem” tylko z nazwy, bo nie słyszałem aby, ktoś coś połamał.