Wielowymiarowy Zimowy Ultramaraton Karkonoski
Opublikowane w pon., 12/03/2018 - 13:09
Startujemy o 7:30 z Polany Jakuszyckiej. Dokładnie tam, gdzie legendarny bieg Piastów. Lekka mżawka. Łyk gorącej herbaty. Prawie 400 osób przed liną startową. Euforia. Chyba nikt nie jest jeszcze świadomy co będzie się działo u szczytu naszych zmagań – pisze Paweł Stach, Ambasador Festiwalu Biegów.
Jeszcze wczoraj w Karpaczu piękna wiosna. A dziś mżawka, chłód i mgła dookoła. Po raz kolejny pogoda rozdaje karty. Prognozy nie są łaskawe i nie będzie nam dane podziwiać pięknych widoków Karkonoszy.
Co przyciąga tak wielu biegaczy do zmagań w niełatwych warunkach? Każdy ma swój Everest i swój cel. Tomek Kowalski, którego imię nosi ten bieg, stawiał sobie najwyższe cele, świadomy, że być może nie będzie mu dane wrócić z wyprawy wysokogórskiej. Wymiar abstrakcyjny dla osób nierobiących rzeczy, które kochają i żyją nimi na co dzień.
Bieg jest organizowany w nieco innej scenerii, ze wsparciem wolontariuszy i GOPR, zapewniając pełne bezpieczeństwo. Pozwala jednak zakosztować tego „czegoś”, przenieść się w inny wymiar, zmierzyć się ze swoimi słabościami, bez względu na to czy jest się klasyfikowanym jako top biegowy, czy zamykający stawkę, walczący o to, by zmieścić się w limicie.
Odliczamy i... ruszamy.
Start dosyć szybki. Stawka natychmiast się rozciąga. W tym roku trasa nieco zmieniona. Już na czwartym kilometrze odbijamy w stronę Wodospadów Kamieńczyka. Szlak nie przetarty, po wąskich ścieżkach, wąwozach i zamarzniętych strumieniach. Piękny kawałek trasy, wymagający dużej koncentracji. Raz po raz zapadam się po kolana w śniegu. Coś dla amatorów „krzaczorów”.
Po wyjściu z „lasu” Kamieńczyka, następuje długi mozolny podbieg. To już droga z ubitym śniegiem. Mżawka przechodzi już w śnieg. Wzmaga się lekki wiatr.
Docieramy do Hali Szrenickiej, gdzie, można powiedzieć, wita nas zima w najbielszej i najbardziej wietrznej scenerii. W końcu jesteśmy już na wysokości 1300 m n.p.m. Pomimo zacinającego śniegu, biegnie się zaskakująco dobrze. To właśnie dzięki tak znienawidzonemu wiatrowi, trasa biegu jest przewiana i twarda, choć co jakiś czas brodzi się przez nawiane nasypy śniegu.
Trasa doskonale oznaczona pomimo ograniczonej widoczności. Żółte szarfy wskazują nam mozolną drogę do wspinania się na królewski szczyt Karkonoszy. To już 12. kilometr trasy. Śnieżne Kotły i Łabski Szczyt – 1472 m n.p.m. To już jest inny wymiar. Bardzo ograniczona widoczność. Zacinający śnieg. I ostry zbieg w dół. Mijamy Czeskie Kamienie. Zaczyna się robić naprawdę zimno. Byle do Odrodzenia, gdzie znajduje się kolejny punkt żywieniowy z ciepłą herbatą.
Biegnie się naprawdę dobrze pomimo. że ciągle mozolnie się wspinamy. To już standardowy dystans półmaratonu. Nie byłem świadomy, że prawdziwe zmagania zaczną się na tym odcinku: Odrodzenie - Dom Śląski pod Śnieżką. Silny wiatr spychający z trawersu trasy, zacinający śnieg w oczy i brodzenie po nawianych nasypach. Wiatr przeszywający na wylot nawet kurtki wiatroszczelne… To bez dwóch zdań najcięższy odcinek biegu, 8 km poniewierki w warunkach zawieruchy. Właśnie takie chwilę wspomina się najlepiej!
Do Domu Śląskiego wpadam zmarznięty. Dygocę. Wolontariusze wiwatują i dopingują każdego śmiałka ZUK. Zupa pomidorowa i łyk gorącej herbaty rozgrzewają ciało. Może to już koniec zmagań? Szczyt prawie osiągnięty. Chciałoby się tu zostać, biorąc pod uwagę co za oknem. Ale nie tym razem. Jak się weszło na szczyt to trzeba z niego zejść.
Dziękując za tak ciepłe przyjęcie, kieruję się w stronę szczytu Śnieżki. Świadomość, iż na mecie czkają na mnie moi wierni kibice - Aneta, Franio i Stella - dodaje mi „powera” na podejściu.
Ścieżka pod Śnieżkę - cała oblodzona i ośnieżona. Mocno ograniczona widoczność powoduje, że słabo widać charakterystyczny budynek na samym szczycie. Teraz już wiem, że będzie z góry w kierunku Czarnego Grzbietu.
Jest bardzo ostro, ale podłoże dobrze przewiane. Każdy metr wprowadza mnie w inny wymiar. Wiatr nagle ustaje, mgła opada, zwiększa się widoczność. Jakby nastał dopiero dzień!
W nogach już 36 km. Widzę zawodników biegnących przede mną w odległości 50-100 metrów. Chyba za długo zabawiłem na zupce. A miałem świadomość, że od Odrodzenia jestem zupełnie sam.
Punkt żywieniowy na Przełęczy Okraj. Dalej przez Jelenią Strugę. Tego jeszcze nie było. Jakże fajny odcinek po dolince z zamarzniętym strumieniem. Miejscami bardzo niebezpiecznie i lodowo. Dokoła zanikający śnieg. Czuć powiew wiosny. Rozpoczynamy długi zbieg drogą szutrową. Diametralna zmiana. Słońce przedziera się przez chmury. Aż chce się zrzucić kurteczkę.
Patrzę na zegarek. Mija 42. kilometr. To już Kowary. To jeszcze „dyszka” z haczykiem. Pozostaje gwóźdź programu – 7-kilometrowe podejście na Budniki. Znowu zmiana scenerii. Śnieg i zmarznięte potoki. Końcowe odliczenie i świadomość, że na mecie czekają najbliżsi, mobilizują mnie maksymalnie. Ostatni zbieg wzdłuż wyciągu w Karpaczu w okrzyku euforii…
Do mety docieram z czasem 6:07:01, na 26. miejscu. „Kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty” - jak powiedział na zakończeniu imprezy ojciec Tomka Kowalskiego.
Paweł Stach, Ambasador Festiwalu Biegów