„Mój przyjaciel Ketonal”. Sahara Daniela Lewczuka

 

„Mój przyjaciel Ketonal”. Sahara Daniela Lewczuka


Opublikowane w śr., 12/03/2014 - 09:38

Jak pan wspomina swoje pierwsze kilometry Sahara Race?  Pierwszy obóz po etapie?

Pierwsze kilometry spędziliśmy na pace jeep-a, który wywiózł nas do pierwszego obozu. Tam przywitali nas tubylcy, Beduini swoimi bębnami, tańcami, muzyką i śpiewem. Fajny klimat.

Wszyscy startujący byli zaskoczeni pogodą. Wieczorem było zimno i padało. Nie padało tam 160 dni. Beduińskie namioty przeciekały. Wszystko lało się do środka namiotu. Przemoczyliśmy śpiwory. Uratowały nas foliowe worki (BV bags), w które wsadziliśmy śpiwory. Udało się złapać trochę więcej ciepła. Całą noc na mnie lała się woda. Obudziłem się w kałuży wody. To był wstęp do świata przygody.

Przed startem byłem raczej spokojny. Marek opiekuńczo pilnował bym niczego nie zapomniał, Andrzej przed startem mało mówił. Koncentrował się. Rozumiałem to. Marcin, co chwilę coś załatwiał, gdzieś chodził, czegoś szukał. Ja sprawdzałem czy wszystko mam, czy plecak jest właściwie zapięty, by nic nie zgubić, nie urwać. Plecak ważył 11,8kg plus 2,5 litra wody.

Grupa 190 zawodników ustawiła się pod bannerem Sahara Race 2014. Trzy, dwa, jeden, go…. I krzycząc z radości wystartowaliśmy. Oprócz wolonatiuszy i obsługi, nie było innych kibiców.

Biegliśmy po piachu, w zasadzie takim żwirze piaskowym. Pierwsze 2-3km były relatywnie płaskie, później zaczął się delikatny podbieg. Obserwowałem, co robią inni. Jaka jest taktyka biegu. Gdzie biegną, jaką powierzchnie obierają. Czy biegną po śladach, czy po dziewiczej, nienaruszonej ziemi. Całą tą wiedzę asymilowałem w biegu.

Jak się pan czuł w roli zupełnego nowicjusza?

Naprawdę dobrze, biegłem spokojnie, w rytmie. Choć serce mi biło, adrenalina robiła swoje. Dobiegłem do pierwszego punktu kontrolnego. Pomyślałem sobie „fajnie, wszystko jest git, lecę dalej”. I pobiegłem kolejne kilometry. Punkt kontrolny 20km. Napełniłem bidony wodą, uzupełniłem elektrolity, napiłem się wody i izotoniku i naprzód.

Na dwudziestym którymś kilometrze był długi zbieg. Zbiegając, poczułem w lewym kolanie powoli narastający ból po zewnętrznej jego stronie. Biegłem dalej. Narastał, irytował mnie. Nie mogłem się doczekać, kiedy zbieg się skończy, by odciążyć kolano, ufając, że przestanę je czuć. Było coraz gorzej. Z trudem biegłem dalej… Na 26-28km nie byłem w stanie już wytrzymać bólu. Kulałem. Byłem wściekły. Piękne widoki, tyle godzin treningów, przygotowań, a ja nie mogę realizować planu. Ale cel miałem jeden: ukończyć w czasie Sahara Race. Więc tego dnia, zostało mi 12km, by zacząć regenerować ciało i dać kolanu odpocząć. Miałem nadzieję, że ból minie, że następnego dnia będę mógł się ścigać.

Na trzecim punkcie kontrolnym nieoczekiwanie spotkałem Marcina. Przepakowywał się, grzebał w plecaku. Byłem zaskoczony. Nie spodziewałem się, że go zobaczę na trasie. Myślałem, że zawsze będzie daleko z przodu. Ale cieszyłem się, że go spotkałem. Frustrację zamieniłem na dialog, by moją głowę okupować czymś innym niż ciągłą walką z bólem kolana.

Ostatnie 10km przeszliśmy w szybkim tempie. Było zimno. Padał deszcz. Byliśmy przemoknięci, zmęczeni. Nasze ręce były niepokojąco bardzo spuchnięte. Bałem się, że obrączka wstrzyma krwioobieg w palcu. Podobno z wysiłku. Tak twierdził Marcin.

Metę osiągnęliście razem?

Tak, po ponad 6 godzinach dotarliśmy na metę. Padnięci. A tam: zimno, obóz nie gotowy, namioty przeciekają, wszystko w wodzie. Organizatorzy walczyli, by zapewnić nam jakiekolwiek ciepło. Nie udawało się. W jednym namiocie rozpalone w beczce było drewno, które miało dać nam trochę ciepła. Kilkadziesiąt osób zebrało się tam szukając schronienia, ciepła, a niektórzy suszyli sobie przy ogniu rzeczy. Wszyscy czekaliśmy, by móc już odpocząć, zjeść coś ciepłego, trochę się ogrzać. To był priorytet.

Jaką przyjął pan strategię na imprezę – bieg, marsz, marszobieg?

Biegacze dzielili się w zasadzie na dwie grupy: tych z kijami i tych bez kijków. Ja przeszedłem z kijami tylko kilkadziesiąt kilometrów na treningach. To mało. Ale Marek sugerował, bym je wziął na trasę, on też ich w trakcie biegu używał. Zbawiennie dla mnie, posłuchałem się jego rady. Były mi niezbędne.

Tak jak wspomniałem, jak się nie znam lub nie mam doświadczenia, pytam. Szukałem odpowiedzi na to, czego nie wiedziałem. Zadawałem wielu osobom pytania. Nie bałem się ich pytać, nie wstydziłem. Byłem szczery, mówiłem, że to mój „pierwszy raz”. A tam było wielu mentorów, doświadczonych biegaczy i „ultrasów”.  Ku mojemu zaskoczeniu, oni chętnie dzielili się swoimi doświadczeniami bacznie obserwując jak sobie ten „żółtodziób” z Polski radzi.

Kto pyta nie błądzi. Dosłownie…

Szybko zauważyłem mądrość doświadczonych ludzi. Nie tracić energii na podbiegu (przed nami nadal 200km), zbiegać wszystko, co się da. A na płaskim, w zależności od doświadczenia: albo biec także wszystko, albo ćwiczyć marszobiegi, lub szybko iść. Na podejściach jeść i pić, na zbiegach wykorzystać, że ciało niesie w dół.

Cel był jeden: ukończyć Sahara Race. Każdego dnia starałem się myśleć tylko o tym, co mam do wykonania danego dnia. A dzień rozbijałem na punkty kontrolne (mniej więcej co 10km), a te jeszcze na połowę. Zawsze pomiędzy nimi był gdzieś znak „HALFWAY” (połowa dystansu – red.), czyli co ok. 5km. Biegnąć stawiałem sobie cele: do tego krzaka, do tamtego kamienia, do tamtej góry, a jak mogłem biec to by dogonić jego/ją przede mną albo po prostu do kolejnej chorągiewki, którymi był znaczony szlak biegu co 25-50m. Wszystko by nie myśleć o wysiłku, o zmęczeniu, trudzie, niewygodzie, ciężarze plecaka, nierównym podłożu, bólu…

… i kontuzji.

Przez niedzielny uraz kolana praktycznie cały poniedziałkowy dystans 35km musiałem pokonać spacerem lub marszobiegiem. Myślałem, że zwariuję. Choć tego drugiego nie było więcej niż 10%. Na 30. kilometrze sięgnąłem po Ketonal. 12 pastylek środków przeciwbólowych było obowiązkowe, organizator wymagał tego do startu. Nigdy wcześniej nie brałem pastylek przeciwbólowych. Na 30. kilometrze wziąłem pierwszą, drugą 8 km „później”. Gdybym tego nie zrobił, ból mógłby ze mną wygrać. Ale na mecie się zameldowałem. Ulga. Andrzej, Marek i Marcin wyszli mnie powitać na metę. Kurcze, ruszyło mnie to…

We wtorek rano bardzo kulałem. Bardzo. W nocy jeszcze, z trudem przekręcałem się w śpiworze z boku na bok. Nie mogłem ani zginać ani prostować nogi. Stwierdziłem: dobra, tak być może będzie. Tak być musi, że przebiegnę w bólu 230km. Trudno. Ale nie wycofam się, nie stanę. Zauważył mnie jeden Kanadyjczyk, jak z trudem chodziłem po obozie. Powiedziałem mu co się stało i co mnie boli. W ciągu sekundy odpowiedział: „ITBS”. Okazało się to być bardzo częstą kontuzją biegaczy, jedną z siedmiu najczęstszych, standardowych.

Werdykt: Syndrom traktu biodrowo-piszczelowego. Zdarza się często na zbiegach lub nierównych powierzchniach. Trafił w dziesiątkę. Wziął jedno z krzeseł polowych i jedną z nóg krzesła zaczął mi masować udo, biodro, łydkę, starał się „rozciągnąć mięśnie”. Bardzo bolało, ale pomogło. Na chwilę. Wystartowałem, biegłem. Po 2-3km znowu ból ze mną wygrywał. Chciałem krzyczeć ze złości. Ja przyjechałem tam, by biec, by się ścigać, by rywalizować. Nie chciałem stawać. Nie lubię chodzić. Nie chce. Chcę biec… Ludzie nie wyprzedzajcie mnie, bo oszaleje…. Przechodziłem roller-coaster emocji i myśli. Trzymać się strategii, skoncentrować na celu, czy się wściekać, frustrować, złościć i tracić energię?

Co pan wybrał?

To pierwsze. Powiedziałem sobie - maksymalnie dwa Ketonale dziennie. Ani to zdrowe (podobno na wątrobę), ani pożądane. Nie chciałem w ogóle tego brać. A ból nie dawał za wygraną. Czułem go każdego kroku, na podwyższeniach i zbiegach oraz nierównych powierzchniach szczególnie dawał mi w kość.

Przed pierwszym punktem kontrolnym: Ketonal numer jeden. Idę. Czekam na reakcję. Nic. 10 minut. Nie działa. 20 minut. Przestaje mnie kolano boleć. Idę szybko. Próbuję truchtać. Daję radę. Biegnę, biegnę, nie przestaję. Mijam ludzi. Krzyczę wreszcie mogę biec. Euforia. Wyprzedzam natychmiast kilkanaście osób. I biegłem ile miałem siły w nogach. Tamtego dnia 40km przebiegłem w 5h44min. Góra, dół, góra, dół. Tylko 11 minut za Marcinem. Andrzej i Marek od ponad godziny w obozie. W sumie na dwóch Ketonalach. Więc wiedziałem, że było nieźle, bo przecież Marcin jest o parę biegowych lat bardziej ode mnie doświadczony, waży 17kg mniej i przebiegł przecież wiele maratonów.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce