Rafał Ławski: ?Medal w Zurichu to hołd dla tych, co we mnie wierzyli?

 

Rafał Ławski: ?Medal w Zurichu to hołd dla tych, co we mnie wierzyli?


Opublikowane w pt., 09/08/2013 - 16:41

Szczęśliwy Rafał Ławski na mecie triathlonu w Zurichu

Zurych. Niedziela 28 lipca. Godzina 16:07. Zaczynam biec maraton ? relacjonuje Rafał Ławski, Ambasador Festiwalu Biegowego w Krynicy.

Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek zaczynał bieg maratoński z tak ciężkim oddechem i uczuciem ołowianych nóg. Nie mogę myśleć jednak o przeciwnościach, choćby o dyskomforcie termicznym ? prognoza pogody na ten okres przewidywała ok. 35 stopni. Jeszcze dzisiaj rano na plaży koledzy po fachu mówili mi w różnych językach ? ?Tylko spokojnie, dobrze się nawadniaj i nie myśl o dystansie, który pozostał ci jeszcze do końca?. Bardzo fajne określenie pasujące na imprezy typu endurance w oryginalnym slangu - ?don?t think about remaining distance, just move ahead?.

Trudne Jezioro Zurych

Było to o siódmej rano, kiedy rozpoczął się etap pływacki na dystansie 3,8 km. Pływaliśmy bez pianek neopranowych, ponieważ temperatura wody wynosiła 26 stopni. Etap pływacki zajął mi nieco ponad 1 godz. 40 minut. Jezioro Zurich nie jest łatwym akwenem ? poruszające się opodal statki czy promy sprawiają, że fale nie należą do rzadkości. Jak przystało jednak na imprezę na najwyższym światowym poziomie ? trasa wodna została bardzo dobrze oznakowana i tłum niespełna 3 000 pływaków sprawnie poruszał się do przodu opływając kolejne bojki.

Góry też niczego sobie

Kwadrans przed dziewiątą przebieram się w strój rowerowy, wsiadam na moją oldschoolową szosówkę i zaczynam pedałować. Przemierzam centralne ulice miasta i wyruszam w kierunku przedmieścia wzdłuż jeziora. Staram się na płaskiej trasie utrzymywać komfortowe tempo 33 km/h. Mijają kolejne kilometry, docieram do pierwszego punktu odżywczego, po trzydziestym kilometrze zaczynają się podjazdy, początkowo łagodne.

Jednak etap rowerowy zaczyna się tak naprawdę w górach, których nie brakowało na trasie, osobiście zapamiętałem dość krótki, lecz naprawdę stromy podjazd w końcowej fazie każdej z dwóch pętli ? Heartbreak Hill w samym sercu dzielnicy Wolishoffen. Sporo trudu przysporzył triathlonistom także podjazd w okolicach Uetikon am See między 50. a 60. kilometrem każdej z pętli. Tłum ludzi z grzechotkami oplatający każdego podjeżdżającego rowerzystę, no i atmosfera dosłownie jak na górskim etapie Tour de France. I w tym właśnie miejscu analogicznie jak na kilku innych kluczowych punktach odświeżenia ? spiker wyczytywał imię nadjeżdżającego zawodnika oraz narodowość i nazwę klubu. To dodaje skrzydeł zwłaszcza tłum kibiców wiwatujących na cześć ludzi z żelaza. Mi to osobiście pomagało podobnie jak kurtyny wodne schładzające obolałe ciało, które z pewnością zdążyło już zapomnieć o przyjemnym etapie pływackim.

W zasadzie 180 kilometrów na rowerze minęło bardzo szybko ? wymagająca trasa, zmieniająca się sceneria pięknych szwajcarskich krajobrazów nie pozwalały na ani chwilę nudy. Zmiana T2 ? po godzinie 16.00. Poczekałem jak zwykle z odżywianiem dopóki nie rozpocznę kolejnych zmagań ? tym razem na trasie biegowej. Wiedziałem, że może być dobrze ? tu nie liczy się już sprzęt, a w dużej mierze siła mięśni i nastawienie psychiczne. I choć paradoksalnie ciężko sobie wytłumaczyć, że pozostał już ?tylko? maraton to jednak w rozpięciu czasowym całych zawodów można było sobie pozwolić na odrobinę fantazji i pomyśleć, że już wkrótce meta.

Bezcenne doświadczenie

Bieg rozpocząłem powoli ? czekałem, aż wpadnę w swój rytm, stało się to już po minięciu punktu odżywczego na około 3. kilometrze. Czułem, że zaprocentowały mi częste starty w biegach na 10 km oraz kilka treningów w drugim zakresie. Dzięki temu tempo o minutę kilometr wolniejsze niż moje normalne tempo maratońskie wydawało mi się dość komfortowe. Im bliżej mety, tym więcej sił czułem ? regularnie się nawadniałem, zaś po dziesiątej godzinie zawodów polegałem wyłącznie na naturalnej wodzie i owocach, zaś coraz ciężej mi było przyjmować żelki energetyczne.

Oczywiście maraton nie byłby maratonem, gdyby biegacza nie spotkał kryzys. W moim przypadku było to po 36. kilometrze. Wówczas już przed punktem odżywczym zwolniłem, by złapać oddech i powiedzieć sobie ? ?W Berlinie to ja niemalże frunąłem od 35. kilometra, a teraz mam się poddać??. Nie miałem wyboru trzeba było się pozbierać ? nogi jeszcze dawały radę, płuca także, więc reszta była już kwestią psychiki. To bardzo istotny element pokonywania triathlonu ? Ludzi z Żelaza określa się nie ze względu na ?stalowe? mięśnie, choć to oczywiście warunek niezbędny, ale właśnie ze względu na siłę umysłu?

Nastawiłem się na rozpoczęcie ataku jeszcze przed 37. kilometrem, czyli łącznie 221 kilometrem - by zacząć biec coraz szybciej i spróbować zrealizować choć na tym finiszu bieg z narastającą prędkością ? które właśnie przyszło mi na myśl z kontekstu mojej ulubionej lektury Jurka Skarżyńskiego ?Biegiem przez życie?. Maraton to naprawdę bieg na królewskim dystansie ? nie ma znaczenia, czy jako odrębna dyscyplina czy też rozgrywana w ramach triathlonu. Na tym właśnie etapie widać doskonale jak poszczególni zawodnicy rozłożyli swoje siły, a wyraz twarzy odzwierciedlał myśli i emocje.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce