El destino Santa Cruz, el camino Anaga. Nasz Santa Cruz Extreme

 

El destino Santa Cruz, el camino Anaga. Nasz Santa Cruz Extreme


Opublikowane w pon., 29/10/2018 - 11:54

„Czasem po prostu trzeba!”

[Scott Jurek, "Jedz i biegaj"]

Anaga, 12 października, 11:30. Szybka jazda krętą górską drogą to jedna z tych prostych przyjemności w życiu, które najbardziej lubię. Tak jak zbieganie na pełnej bombie technicznym, niebezpiecznym terenem. Nie ma wtedy czasu na żadne głupie „rozkminy”. Jest tylko tu i teraz.

En la guerra, como en el amor, todo vale y siempre queda un perdedor

Normalmente, pierde el que quiere mas, al igual que en una mesa de blackjack

[fragment piosenki Melendiego „Barbie de extrarradio”]

Znana mi piosenka w miejscowym radiu znowu coś przypomina, ale słysząc dynamiczny rytm, mocniej depczę gaz. Na odcinku pod górę, z lepszą widocznością, wyprzedzam dwa samochody i płynnie wchodzę z zakrętu w zakręt. Jadę się spotkać ze znajomymi i zrobić małą górską wyrypkę. Wejdzie ponad 20 „kilosów” dzikimi szlakami, częściowo trasą biegu, który mnie czeka za kilka dni.

* * * * *

Zachodnie zbocza Teide, 13 października, 21:45. Wokół mnie tylko góry wulkanicznego żużlu. Jakiś czas temu zgubiłem z rzadka znakowaną ścieżkę wśród głazów i niskich chaszczy. Późnym popołudniem wylazłem rzadko chodzonym wariantem bez znaków po skałach na stary krater Pico Viejo, a później na szczyt na 3718 metrów n.p.m. na zachód słońca, kiedy parkowi filance już zjechali ostatnią kolejką, bo pozwolenia oczywiście nie miałem.

Zbiegałem już po ciemku. Po zgubieniu szlaku nie miałem ochoty tu nocować, więc ustaliłem azymut na kompas, księżyc i gwiazdy. Póki były tylko kilkumetrowe skalne progi do zejścia na czterech łapach, było "wporzo". Później jednak zaczęły się piekielne pola zastygłej lawy.

Kilkumetrowe hopki usypane z pumeksowych, ostrych jak brzytwy kamieni, osypują się pod nogami. Dwa razy się na nich przewracam. Będzie parę więcej szlifów na rękach i nogach, nie ostatnich na tym wyjeździe. Po ponad godzinie takiej zabawy wychodzę na równoległy do szosy szlak i po 23:00 docieram do samochodu. Znowu się czegoś o sobie dowiedziałem, a raczej przypomniałem. Że jak przyjdzie co do czego, to nie siadam i nie beczę, tylko napieram przed siebie.

Tego dnia, podczas wejścia na szczyt, wysokość znacznie mnie spowolniła. Rozrzedzone powietrze i krótki oddech zrobiły swoje. Dwa dni później z parkingu na 2380 m wejdę wschodnim szlakiem na Teide w 2h12. Tak się łapie czerwone krwinki, to lepsze niż EPO.

Trzeci raz w tym roku na szczycie, a czwarty na górnej stacji. Ciało sobie szybko przypomni, czego się nauczyło tutaj w czerwcu, a później w sierpniu w Turcji. Znów zdążę na zachód słońca. Czy wiecie, że Teide rzuca najdłuższy cień, jaki można zobaczyć na ziemi? Jego długość to około 200 km!

* * * * *

El camino Anaga

Playa de las Teresitas, 21 października, 8:00. Nie znam hiszpańskiego, ale na wyjazdach zawsze się złapie kilka słów. „Cel – Santa Cruz, drogą jest Anaga!” – głośno zapowiada konferansjer, kiedy o świcie przekraczamy startową bramę. Pokryta złotym piaskiem Tereska przypomina migawki sprzed paru lat, jakby z poprzedniego życia. Jeszcze trochę ich dzisiaj będzie.

Anaga to wschodni cypel Teneryfy. Tutejsze góry ledwo przekraczają 1000 metrów n. p. m., a trasa Santa Cruz Extreme Maratón nie wznosi się nawet ponad 900. Bieg jednak nie na darmo ma w nazwie Extreme. Na dystansie 49 km zbiera, według oficjalnych danych, 3860 m podejść. Aby go przebyć w11,5-godzinnym limicie, trzeba mieć, wg ITRA, 440 punktów. A ja mam coś ledwo ponad to i to dopiero po sierpniowym, życiowym dla mnie Aladağlar Sky Trail.

Tam na pokonanie 47 km/3900 m+ była cała godzina więcej. Wiadomo, rozrzedzone powietrze na 3700 metrach i wysokie techniczne trudności, ale tutaj dwa kilometry dłużej i też ma nie być łatwo. Przypadkowi ludzie tu chyba nie biegną.

Zaraz po wybiegnięciu z plaży, razem z 250 maratończykami skręcam w prawo, a ponad trzy setki uczestników dystansu 26 km udają się w lewo. Pierwsze 2 km to asfaltowa rozbiegówka o niewielkim nachyleniu, potem coraz węższa i stromiej wznosząca się ścieżka. Wciąż jest nas bardzo gęsto, przy pokonywaniu potoków i skarp tworzą się korki.

Ustawiłem się daleko, w drugiej połowie stawki, ale na pierwszej atrakcji dnia – niecałych 2 km o nachyleniu około 30% – muszę naprawdę mocno cisnąć, by utrzymać się w mojej grupce. Na szczycie leśnego podejścia, jak wielu innych, nie korzystam z pierwszego bufetu, który znajduje się kawałek obok. Łykam tylko swój żel i popijam wodą. Jestem tu w 1h15 przy półtoragodzinnym limicie. To tylko potwierdza, że na tym biegu trzeba zapierniczać od początku.

Następujący po nim zbieg to stroma, techniczna ścieżka po skałach. Rzadko kiedy da się wyprzedzać, ale robię to, gdzie tylko mogę. Paso!" Tego podłapanego od współzawodników słowa będę dziś najczęściej używał na zbiegach. No i jeszcze "¡gracia!", bo dżentelmenem być trzeba.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce