Agrafką w achillesa - "Szakale Bałut" w Bridges Marathon
Opublikowane w śr., 26/08/2015 - 10:02
Szymon Drab, Ambasador Festiwalu Biegów
Do Wellington nadciągnęliśmy 22 sierpnia i pierwszym naszym celem stało się biuro zawodów. Bridges Marathon – główny cel naszej wyprawy odbywał się nie w samej stolicy, ale na obrzeżach miasta, w dolinie rzeki Hutt, z miasteczka Lower Hutt do Upper Hutt – i z powrotem. Już same nazwy sugerowały, że najpierw będzie pod górę, a później z górki. Biuro zawodów, start i metę zlokalizowano z robotniczym przedmieściu zwanym Petone, a centrum zawodów był gmach „Worker's Club”, który organizował ściganie.
W biurze zawodów potwierdziły się nasze przypuszczenia: bieg był kameralny, organizowany w większości dla lokalnych biegaczy i to wcale nie tych najszybszych. Ścigano się na różnych dystansach, a na liście startowej maratonu, wśród 70 osób, odnaleźliśmy jeszcze jedno polskie nazwisko, przed startem spotkaliśmy Mikołaja – Polaka z Warszawy, który w krainie kiwi mieszka od 2 lat.
Jak przystało na robotnicze stowarzyszenie, a może zgodnie z lokalnymi obyczajami, pakiety były dość ubogie, składały się tylko z pogniecionych numerów z odręcznie dopisanymi imionami oraz pancernych agrawek,. Żadnych, ciastek, żeli, ulotek i dupereli.
Nazajutrz start o 8.00, więc pobudka o 6.00. Na szczęście nasz hotel znajdował się przy wyjeździe do doliny Hutt, więc wszystko poszło sprawnie. Możemy się przyznać, że z rozgrzewki zrezygnowaliśmy, bo i po co nam ona? Szymon kończący zapalenie Achillesa, Maciek po operacji pięty i Klaudia debiutantka, która 15 dni wcześniej pobiła rekord ciągłego biegu, osiągając dystans 15 km.
W dniu zawodów ucieszyła nas pogoda. Po tylu deszczowych dniach tym razem świeciło słońce, a że termometry doszły do czternastu kresek, z tej strony nie groziło nam żadne niebezpieczeństwo.
Trasa okazała się być ciekawa, ale wymagająca. Do połowy było łagodnie pod górę i solidnie pod wiatr. Nawierzchnia: czasami asfaltowa ścieżka, częściej gruntowa. Najmniej przyjemne było przejście przez most (w dół, w górę, schodki, po moście, schodki w dół i pod mostem) oraz kilka kręciołów, czyli barier uniemożliwiających wjazd pojazdów na ścieżkę, w których trzeba było wykonać mini slalom.
Były też bariery zwężające, w których bioderka cudownie obijały się o metalowe pałąki. Potem powrót tą samą drogą, więc jeszcze raz te same atrakcje, na szczęście było lekko w dół i wiatr wiał w plecy (choć nie zawsze, gdyż podczas przebiegania przez pole golfowe koło 40, kilometra dostawało się huragan w dziób). Napojem na trasie była tylko woda, żadnego jedzenia, więc radowaliśmy się, że z kraju zabraliśmy żele ALE, które pozwoliły nam dotrzeć do mety.
Każdy z nas maratońską przygodę z Nową Zelandią przeżył nieco inaczej. Niech więc każdy sam o niej opowie.
Maciek: To miał być mój 42. maraton w wieku 42 lat. Niestety – noga nie doszła jeszcze do pełni sprawności po kwietniowej operacji, braki treningowe miałem wyraźne, więc w zasadzie chciałem zawody po prostu ukończyć. Ruszyłem spokojnie, połówka wyszła w tempie ok. 5:15 min/km. Od 7. kilometra biegliśmy z Szymonem, dając sobie pięćsetmetrowe zmiany na podbiegach pod wiatr. Po nawrocie puściłem Szymona przodem, bo już czułem trudy biegu.
Ucieszyło mnie spotkanie z mijaną Klaudią (choć zmartwiła jej dekalarcja, że odpada jej noga – po prostu żałowałem, że ominie mnie widowisko). Na zbiegu wciąż widziałem Szymona przed sobą, wyprzedzał konkurentów, więc ja też musiałem, a moje tempo schodziło nawet poniżej 5 min/km. Koło 36 kiloemtra udało się go dojść, chwilę pobiegliśmy razem, a potem usłyszałem koło siebie miauczenie i wysyczane słowo: „skurcz”. Dalej więc biegłem sam, wyprzedziłem kolejnego rywala i zmierzałem do mety.
Było ciężko, ale czułem, że nie padnę. Nie powalił mnie nawet wiatr w twarz na polu golfowym. Przy wbiegu do miasteczka były pewne problemy z oznakowaniem, straciłem nieco sekund, ale nikt z rywali nie był mnie w stanie dogonić. Wyszło 3:40:07 – jak na ten etap „kariery” wynik do przyjęcia. Bedzie lepiej, wszak jestem zawodnikiem młodym i perspektywicznym.