Els 2900 – pirenejska lekcja Kamila Weinberga

 

Els 2900 – pirenejska lekcja Kamila Weinberga


Opublikowane w sob., 07/11/2015 - 06:55

Trawersującym stok szlakiem przeważnie biegnę, z wyjątkiem bardziej stromych podejść. W dole widać pięknie oświetlone miasteczko Canillo, gdzie w końcu dobiegam. Stare, kamienne domki, wreszcie bufet. Bulion, sushi, owoce, czekolada, woda, izotonik, kanapki. Zimno jak w psiarni, kurtka na grzbiet. Przepak ze szpejem ferratowym, zakładam kask, uprząż, lonże i wychodzę. Wolontariusz później mi powie, że już tu nie wyglądałem najlepiej.

Ferrata zaczyna się nad szosą za miastem. Kawałki pionowej lub nawet przewieszonej skały z klamrami przetykane odcinkami rzęchu, w sumie ponad 300 metrów przewyższenia. Gdzieś w jej połowie robi się jasno. Mając cały świat pod nogami, zamiast cieszyć się życiem odganiam senność i nieciekawe myśli, automatycznymi ruchami i jakby poza świadomością przepinając karabinki.

Tak naprawdę dopiero w przedostatni wieczór w hotelu zacząłem gryźć mapę. Przez różne sprawy niezwiązane ze sportem, w poprzedzających tygodniach ten bieg był ostatnią rzeczą, o jakiej myślałem. Szczebelek za szczebelkiem. Przepinka. Po ch… ci to wszystko? Wejście w przewieszony odcinek wymusza koncentrację i przywraca do rzeczywistości. Napieraj, nie pier…, po to tu przyjechałeś, świat patrzy.

Na górze już czekają wolontariusze. Dopełniam bukłak wodą, oddaję do przepaku zestaw ferratowy i kask. Uprząż z pętlami na zdrowy rozum też powinienem zostawić, bo na zaporęczowaną grań Cresta dels Malhiverns na ostatnich kilometrach na pewno nie zdążę za dnia i będę puszczony naokoło z doliczonym równoważnikiem czasowym. To ten odcinek wśród trzech ostatnich szczytów – Medecorba, Entravessada i Coma Pedrosa – który przeszedłem bez asekuracji trzy lata temu, nie wiedząc jeszcze, że będzie taki bieg. Coś w głowie każe mi jednak walczyć do końca i zatrzymać sprzęt. Załoga życzy mi powodzenia.

Rozpoczynający się słoneczny dzień przywraca wiarę. Na stromym, bezszlakowym podejściu na Pic de Casamanya (2740) cisnę całkiem zacnym jak na mnie tempem. W godzinę wchodzi jakieś 700 pionowych metrów. Od momentu zgubienia drogi zdaję sobie sprawę, że jestem ostatni w stawce. Już przed biegiem byłem jednak przygotowany psychicznie na taką sytuację. Nie wiem jednak, że kilka osób będących przede mną już zeszło z trasy.

Kamil w tej chwili ostatni – pisze w tym czasie mój belgijski przyjaciel Stef, komentując pojawiające się w sieci wyniki – kiedy większość na jego miejscu by zeszła, gość pokazuje to, co u niego lubię. Wiele godzin sam, na końcu, za wszystkimi, ale nic go nie zmusi, żeby przestał napierać…

U załogi na szczycie odhaczam się o 9:30. Trzy i pół godziny do limitu w schronie Sorteny na 42 km, wydaje się cała wieczność. Ostrzegają o niebezpiecznym odcinku na zejściu.

Za kolejnym przełamaniem otwiera się stromy, kruchy i oblodzony żleb. No tak, znowu północna strona. Zaczynają się łańcuchy, więc szybko się z ich pomocą opuszczam, znów postanawiając nie tracić czasu na wyciąganie raczków. Żałuję tej decyzji na pierwszym dłuższym przejściu między łańcuchami, gdzie muszę na czterech łapach walczyć o przyczepność. Kosztuje mnie to sporo czasu i sił. Takich przejść jest na tym stoku jeszcze kilka.

Z szerokiego, trawiastego siodła chorągiewki prowadzą wprost stromym stokiem na następną grań. Znowu czuję to, co na zejściu z Portellety. Jakieś dziwne osłabienie i skrócony oddech, które nie pozwalają mocniej przycisnąć. Miewałem to na większych wysokościach, ale przecież nie na 2800! Wtedy jednak poruszałem się tempem wycieczkowym, a nie wyścigowym…

Skalna grań nie jest trudna, ale czasem trzeba się przytrzymać rękami. Wciąż się czuję powolny jak żółw, żele i batony niewiele pomagają, ale limit w Sorteny wydaje się w zasięgu. Spotykam fotografa, który robi mi kilka zdjęć. Jeszcze kilka hopek i jestem na Pic de l’Estanyo (2915). Zdążę do Sorteny? Jeśli będziesz biegł! – odkrzykuje wolontariusz.

Zbieg jest na północ, więc w końcu zakładam raczki. Na śniegu od razu czuje się różnicę. Dalej trasa prowadzi skośnie w dół stromego zbocza Pic de la Cabaneta. Od strony – a jakże – północnej. Od opadu sprzed kilku dni, śnieg zdążył kilkukrotnie częściowo stopnieć i na nowo zamarznąć. Warunki łatwo przewidzieć.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce