"Last but not Least" - Maraton Gór Stołowych Ambasadora
Opublikowane w pon., 14/07/2014 - 10:21
Bojowa atmosfera
Znów jestem w górach tym – razem z Andrzejem. Przyjechaliśmy do Pasterki samochodem w piątek, żeby przebiec Maraton Gór Stołowych. W tym roku po dodaniu krótkiego odcinka trasy około 2,5 km maraton zmienił nazwę na supermaraton, a my mamy teraz do pokonania około 50 km. Zakwaterowaliśmy się w DW Szczelinka. W Sali jest nas 8 w tym kilku ultrasów. Cały czas gadają o łamaniu iluś tam godzin, o rewanżu, odwecie i takich tam. Jednym słowem – bojowa atmosfera. Po rejestracji w biurze zawodów jest i czas wolny, i wielu znajomych, więc czas płynie szybko.
W sobotę wstajemy normalnie, lekkie śniadanko , kompletujemy ubranie oraz sprzęt i po mału idziemy na start. Do godziny 9:00 jest dość rześko, ale później robi się coraz bardziej upalnie. Ja mam w plecaku 2 litry picia i kijki – dość ciężko, ale nie planuję biec z kijkami, mam je w razie czego jeśli nogi odmówią mi posłuszeństwa. O godz. 10:00 następuje start. Spod schroniska Pasterka do biegu rusza prawie 500 zawodniczek i zawodników.
Po drugiej stronie granicy
Początkowo biegniemy łagodnie w dół, od razu formuje się długi wąż biegaczy. Czuć już upał, będzie może ze 28 st.C może więcej, później lekki podbieg i ostry zbieg. Po kilometrze wpadamy w las i zaczynamy podejście na pierwszy szczyt w kierunku Machovsky’ego Kriża. Jest bardzo fajni e, trasa na razie dość prosta, podejścia średnio forsowne. Pomału przechodzimy na czeską stronę granicy, gdzie przebiega większość trasy biegu.
Na fragmentach trasy przeciskamy się przez wąskie przejścia w labiryncie skalnym, tam gdzie trasa jest bardziej płaska biegniemy w kolumnie. Co jakiś czas mijamy pojedynczych turystów. Pozdrawiamy się po czesku Dobry Den lub po prostu Ahoj. Między skałami jest jeszcze dość chłodno ale w lesie czuć już upał i duchotę, które będą narastać w miarę upływu dnia. Pierwszy punkt pomiaru czasu i bufet na 8km to Slavny. Jest woda, izotonik, herbatniki, banany, pomarańcze, arbuzy i bakalie – czyli pełen wypas. Korzystam z tego umiarkowanie, robię zdjęcie i biegnę dalej.
Na 10. km wyprzedza mnie Andrzej a na 11. na podejściu na Supi Hnizdo drugi Andrzej z naszej kwatery. Niestety zobaczę ich następnym razem dopiero na mecie. Ciągle biegniemy gęsiego, na szerszych ścieżkach leśnych można trochę pogadać z sąsiadami. Drugi bufet na 18. km, to znów Slavny, do którego dobiegliśmy inną drogą. Tu jest już mniejszy tłok i kolumna się znacznie rozciągnęła na trasie.