Rzeźnik Ultra z perspektywy drugiego miejsca: "Śmietana z cukrem", "Kogut z szyją na pieńku"...
Opublikowane w wt., 02/06/2015 - 23:31
Świt zamienił się w poranek, robi się coraz słoneczniej, choć jeszcze chłodno. Biegniemy z Piotrem lekko wijącą się pod górę drogą w stronę Przełęczy Bukowskiej. Z Przełęczy skręcamy w lewo, znowu na górski szlak. Wchodzimy ponad partię lasu, na Połoninę Bukowską i Bukowe Berdo. Widoki o poranku są tu naprawdę przepiękne. Kilka razy płoszę sarny biegające po zboczach wzgórza. Innym razem widzę drapieżnego ptaka niosącego w szponach jakiegoś węża.
Na tym odcinku zaczynam coraz częściej odrywać się od Piotra i depczących nam po piętach jeszcze dwóch chłopaków. Oznaczenia trasy biegu są tu tylko na skrzyżowaniach, w punktach niepewnych. Wszędzie indziej biegnie się po prostu trzymając szlaku. To wystarcza.
Bieg Katorżnika na Rzeźniku
W okolicach 75. kilometra, tuż po przekroczeniu Wołosatki dobiegam do samochodu Jacka Gardenera. Uzupełniam zaopatrzenie, w międzyczasie dobiega też Piotr. Teraz mamy pobiec kilkaset metrów asfaltem i za chwilę skręcić w prawo, w niebieski szlak. Robimy wedle instrukcji. Jest drzewo, na nim strzałki sprayem, że trzeba skręcić. Wchodzimy w jakieś chaszcze. Na kilku drzewach widać oznaczenie szlaku potem te oznaczenia gdzieś nikną. Dookoła gęstwina, pokrzywy i jakieś bagno utworzone z rozlanego strumienia. Dochodzimy do kępy jeżyn, tu już ścieżki nie widać wcale. Oznaczeń szlaku ani taśm znaczących trasę biegu też nie. Brodzę za kostkę w wodzie. No nie wierzę, że nas tu intencjonalnie wpuścili.
Kręcimy się w tym miejscu z Piotrem około 10 minut. Już mam dzwonić do Jacka Gardenera by się upewnić, czy nie pomyliliśmy drogi. W tym momencie dobiegają do nas dwaj koledzy depczący nam po piętach od dłuższego czasu. Szukamy ścieżki we czwórkę. Chłopaki niezrażeni brakiem ścieżki i jeżynami wchodzą w zarośla dalej i znajdują szlak. Jednak był. Lecimy za nimi, doganiamy i już po chwili wspólnie łoimy kolejne wzgórze. Ta część szlaku jest niezbyt przyjemna; pokryta kamieniami, gałęziami. Szlak wygląda w tym miejscu na mało uczęszczany.
Do położonego na 80. kilometrze schroniska studenckiego „Koliba” pod przełęczą Przysłup Caryński dobiegam sam. Tak jak i na wszystkich innych punktach pomocna i zagrzewająca do walki obsługa pomaga mi uzupełnić zaopatrzenie. Chwytam dwa ciepłe racuchy, podjadam i popijam wszystko, co jest. Czuję, że potrzebuję energii, więc muszę jeść. Usiłuję przywrócić równowagę żołądkową po niedawnych przygodach. Jem na siłę, bo nie mam za grosz apetytu. Z drugiej strony boję się, że jak znowu przesadzę, zjem za dużo i zbyt różnorodnie to ponownie wyląduję w krzakach.
... i kryzys na połoninach
Następny etap to połoniny znane z trasy klasycznego Rzeźnika. Od północy wspinam się na Połoninę Caryńską. Podejście na końcówce jest strome, do tego słońce zaczyna coraz mocniej smalić. Tego się obawiałem. Czuję, jak z minuty na minutę uchodzą ze mnie siły. Wgramoliłem się jakoś na szczyt, oglądam się za siebie i widzę u podnóża podejścia Grzegorza Uramka. Chłop nie odpuszcza.
Połonina Caryńska jest krótka, do tego wchodzę na nią w połowie, więc szybko się kończy. Zbiegam do Berehów. Jak to dobrze, że zbiegam a nie podchodzę pod tą stromiznę. Nie raz się tu męczyłem na klasycznym Rzeźniku. Zbiegam dosyć szybko i sprawnie. W Berehach życzliwi kibice zagrzewają do walki. Ktoś częstuje mnie swoim prywatnym żelem. Wychodzę czym prędzej z punktu, choć pościgu na razie nie widać.
Na Połoninę Wetlińską wchodzę pierwszy raz z użyciem kijów, które dźwigam od 50 kilometra. Słońce smali, jest ciężko. Robię regularne przystanki w miejscach ocienionych. Będąc już u szczytu po raz kolejny widzę Grzegorza podążającego za mną niczym upiorny prześladowca. Kije niewiele mi pomogły albo nie pomogły wcale. Postanawiam je zostawić na najbliższym przepaku na setnym kilometrze. W myślach przyznaję rację tym, którzy mówią, że kije pomagają tylko tym biegaczom, którzy mają silne ręce i potrafią je dobrze wykorzystać. Dla mnie się nie nadają.
Połonina Wetlińska to okolice 95. kilometra trasy, dla mnie ponad 13 godzin od startu. Przez słońce i problemy z odżywianiem uchodzą ze mnie siły. Do tego strasznie piecze mnie lewe śródstopie. Pewnie nabawiłem się odparzeń. Kusztykam zaciskając zęby, Jeszcze 40 kilometrów od mety a ja snuję się po tych połoninach niczym zombie. Usiłuję pomimo bólu prosto stawiać stopę, bo stawianie jej krzywo przez dalszą część trasy może wywołać dużo poważniejsze problemy niż odciski, otarcia czy odparzenia. Podbiegam niewiele, często tylko idę. Zastanawiam się już nawet, czy na 100. kilometrze nie zejść. Niby prowadzę, ale wielkiej przewagi nie mam. Jak tak dalej będę tylko szedł to z pewnością konkurencja mnie wyprzedzi.
W pewnym momencie zaczynam nawet rozważać, czy zmieszczę się w limicie. To bardzo obce dla mnie myśli, gdyż zwykle w takich biegach lokowałem się blisko czołówki i limity mnie nie interesowały. Tu jednak jest inaczej. Przeliczam ile mi zajmie przejście 40 kilometrów po górach, kiedy zacznie zmierzchać. Czyżbym miał zahaczyć o drugą noc? Przecież na przepaku zostawiłem czołówkę będąc pewien, że nie będzie mi potrzebna. Jasny gwint.
Tymczasem Grzegorz Uramek zbliża się coraz bardziej. W którymś momencie, na Połoninie Wetlińskiej lub Caryńskiej, nie pamiętam tego dokładnie, jest może ze 20 metrów za mną. Czuję się trochę jak kogut z szyją ułożoną na pieńku. Grzegorz może mi teraz wbić mizerykordię, wyprzedzić, dobić, zachęcić tym samym do poddania walki. Dlaczego tego nie robi? Pewnie dlatego, że przyszły zwycięzca przeżywa kryzys nie gorszy od mojego. Snujemy się wiec obaj po połoninach, trochę idąc, trochę biegnąc żenującym tempem.
Po drodze spotykam Magdę Łączak trenującą akurat do klasycznego Biegu Rzeźnika. Żalę się, że co prawda prowadzę, ale już umieram, że chyba odparzyłem stopę, że może zejdę na setnym kilometrze. Magda zagrzewa do walki, reanimuje mnie swoim izotonikiem, sprzedaje rajdowy patent na odparzenia.
Pomaga. Odzyskuję siły, to chyba po tym Magdy izotoniku. Jestem też jakoś bardziej zmotywowany do walki. Ból spodu stopy, który jak myślałem brał się z odparzenia był w istocie rozległym odciskiem, który pękł i dlatego tak piekł. Z czasem jednak dał się jakoś zadeptać i niewiele przeszkadzał. O bolącej stopie myślałem już tylko wtedy, gdy przypadkiem stanąłem na ostrą krawędź.