Zakręcona setka. Badali ultrasów w Gdańsku
Opublikowane w ndz., 20/11/2016 - 11:16
Pora pobiegać
Pobudka przed 5 rano. Pojemnik na mocz, prysznic i schodzę na badania. W kolejce jeden z ostatnich, ale ciśnienie jedno z niższych.
Potem marsz do wampira czyli miłe dziewczyny pobrały 6 fiolet czerwonego napoju. Kolega poczuł się słabo, a tu jeszcze 5 kolejnych pobrań w ciągu dnia...
Szybkie śniadanie - szwedzki stół jogurcik, serek kiełbaska. Później miało się okazać, że zjadłem za mało. Szkoda, że nie przyniosłem swojej niezawodnej owsianki. Przebieram się i na stadion.
Tam już czekała na nas grupa zmarzniętych wolontariuszy. Chipy do wiązania na butach, mieliśmy już prawie godzinny poślizg. Namioty od Wojska Polskiego do zostawienia rzeczy. Każdy miał przygotowane coś dla siebie - buteleczka z napojem białkowo węglowodanowym, kilka galaretek z decathlonu i jeden żel. Trochę mało, ale co 400 metrów był punkt żywieniowy - daleko nie było.
Chłopaki gdzieś zaginęli po śniadaniu. Trochę na nich czekaliśmy. Start wypadł ok. 7 rano.
Zaczynamy. Ja, Przemek, Robert i kilku poznanych kolegów ustalamy tempo na ok 6 min./km. Przed nami ostro poleciało kilku kolegów. Zapłacili za to problemami z organizmem i zostali w tyle.
Było trochę ślisko - zmarznięta bieżnia. Z czasem robiło się cieplej, wszystko się roztopiło.
Początek był naturalnie najlepszy - pętla 400-metrowa stadionu AWF, blisko punk żywieniowy no i wesołe pogadanki. Jak zawsze.
Trudno było utrzymać tempo. Nogi chciały szybciej. Gdy koledzy zaczęli odwiedzać bufety, wykorzystałem okazję by się pobudzić i zrobić szybsze okrążenia. Były chyba nawet za szybkie, bo granicach 4 min./km.
Zawsze jem za mało, na takich długich biegach, ale teraz musiałem przynajmniej pić bo byliśmy zobowiązani oddawać próbki moczu minimum raz na 25 km .Byli tacy co potrafili prawie cały pojemnik napełnili ,widocznie wieczorem dobrze się nawadniali.
Do badania liczono nam czas brutto, czyli bez zatrzymania po każdym 25-kilometrowym odcinku, gdy schodziliśmy do namiotu na ten sam test siły nogi prowadzącej. Trzeba były z maksymalną siłą wyciskać nogą pedał - 2 razy. Potem do wampira na pobranie krwi - w sumie 6 fiolek.
Czas mieliśmy całkiem niezły. Nawet chodziło nam po głowie by zrobić test w 10 godzin. Ja byłem raczej średnio przygotowany, ale nigdy nie potrafiłem biegać tylko na ukończenie. Nawet jeśli na początku tak zakładałem.
Około 40. kilometra grupa zaczęła się rozciągać. Jedni biegli szybciej, inni wolniej. Na 50. kilometrze - 5 godzin i 25 minut, w tym badania i spacerek do butelek.
W międzyczasie na stadionie pojawili się koledzy z treningów BBL i inni znajomi. Zajęcia, które odbywają się tu co sobotę, tym razem musiały ustąpić nam miejsca. Dziękuje za doping wszystkim znajomym kolegom i koleżankom, którzy przyszli zobaczyć, jak biegają chomiki!
Właśnie na 50. kilometrze dopadł mnie kryzys energetyczny. Za mało jadłem, głównie piłem - colę, herbatę z cukrem, izotonik. Miałem jeszcze napój energetyczny, ale to było wszystko za mało. Były ciastka, czekolada i cos jeszcze na bufecie - nie pamiętam dokładnie. Plus w tym, że bufet był co 400 metrów. Rzuciłem się na kanapki z dżemem i co okrążenie zatrzymywałem się na posiłek.
Ładowanie węglowodanami trwało u mnie sporo czasu. Dodatkowo samo bieganie w kółko i to, że nie było na czym oka zawiesić, mocno mnie męczyło. Innych też. Większość ratowała się muzyką czy radiem. Niestety nie przygotowałem się do tego. Szukałem na ostatnią chwilę słuchawek do telefonu, podobnie jak powerbanka do doładowania zegarka, ale nie znalazłem.
Duble kolegów też mnie nie uszczęśliwiały. Cieszyłem się, że w nie muszę odpowiadać na pytania z testu. Zostało jeszcze "tylko" drugie tyle dystansu.
Wielu znajomych się pytało jak z biodrem ,skoro biegamy ciągle w jednym kierunku. Po około 20 km zaczęły dokuczać mi napięcia w lewej pachwinie i różne skurcze, ale wykonywałem wtedy proste ćwiczenia odwodzenia nogi w lewą stronę. Pomagało. Bieganie w tę sama stronę nie miało chyba znaczenia, bo już po 60. kilometrze nic mi nie dolegało.
Najprzyjemniejszym momentem testu było dla mnie pojawienie się gorącego barszczyku w kubkach. Smakował wybornie. Przemek zażyczył sobie soli, bo się odwodnił. Każdy zresztą miał konkretne potrzeby.
Zaczęło się ściemniać i przyszedł chłód. Zaczęło też mocno padać i wiać. Na bieżni porobiły się kałuże. Stopy zaczęły pływać w butach. Odparzenia dawały coraz bardziej o sobie znać. Gdy zdecydowałem się zmienić skarpetki na suche, zapomniałem o dolegliwości.
Koledzy pozakładali kurtki przeciwdeszczowe - mi już się nie chciało. Liczyłem tylko by dotrwać do 75. kilometra - potem miało być już z górki. Z przyjemnością wskoczyłem do namiotu na test siły w nodze i na oddanie krwi. Lewa ręka odmówiła współpracy już po 25. kilometrze i musiałem oddawać krew z prawej. Jeszcze kilka razy zatrzymałem się na posiłek w bufecie i poczułem się zdecydowanie lepiej.
Nasze zegarki wskazywały praktycznie inne czasy. Czas badania i oddawania krwi był za każdym razem inny, czasami za późno włączyłem stoper albo za późno zatrzymałem - wynik netto też tylko teoretyczny. Na samym początku mało kto biegł po pierwszym torze, to i odległości w zegarkach się nie zgadzały - u mnie na 77. kilometrze miałem ponad 2 km więcej.
Niestety później GPS zgasł. Poziom baterii - 5%. Na szczęście działał stoper. Co jakiś czas informowano nas jaki mamy kilometr. Pod 80. kilometrem zacząłem odliczać do tyłu ile to jeszcze zostało. Liczyłem systemem 800 metrów - 2 okrążenia i 200 metrów truchtu składały się na 1 kilometr. I tak prawie do końca. To było bardzo przyjemne - zmniejszające się cyfry zachęcały do pokonbywania kolejnych odcinków.