Nadludzki wysiłek Ambasadora - Rzeźnik i Visegrad w jeden weekend
Opublikowane w czw., 26/06/2014 - 10:34
Można by napisać, że minął kolejny biegowy weekend ale było by to zbyt banalne. Ten weekend był wyjątkowy, pełen wysiłku, potu, bólu i euforii a także przełamywania dotąd niezdobytych granic.
Relacja Jana Nartowskiego, Ambasadora PZU Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój.
Do Cisnej pojechaliśmy we trójkę: Janusz z Ciechocinka, Darek z Aleksandrowa i ja z Warszawy. Wszystko zaczęło się właściwie rok temu, kiedy przebiegłem w Cisnej Bieg Rzeźniczka. Wtedy było to 26 km ale wystarczyło, żeby złapać bakcyla i poczuć tę specyficzną bieszczadzką atmosferę. Z niemałym trudem więc zapisaliśmy się z Januszem na tegoroczny bieg Rzeźnika wskakując z listy rezerwowej. Ostatecznie obserwując numery startowe szacuję, że zapisanych jest około 650 dwuosobowych drużyn. Dla nas jest to pierwszy ultramaraton, jeszcze nie biegaliśmy takich dystansów.
Z Warszawy wyruszyliśmy w czwartek około 9:00 na miejsce dotarliśmy około 18:00. Najpierw odebraliśmy swoje pakiety startowe i zaczęliśmy namawiać do startu Darka , który w Rzeźniku miał nie startować, natomiast jechał na Visegrad Maraton do Rytra. Początkowo wzbraniał się, ale w końcu poczuł luz i korzystając z uprzejmości Izy i Pawła zdecydował się na start z Tomkiem w ramach niekompletnej drużyny. Szukamy znajomych – są Iza i Paweł, Kinga i Janusz, Natalia i Dominik, Paula i Radek, kilku weteranów z Bogdanem i Januszem na czale, jest też Aga biegnąca Rzeźniczka.
Po pomyślnym załatwieniu formalności poszliśmy na kwaterę do Makarego. Rano w piątek pobudka o 1:00, szybkie śniadanie i na 2:10 jesteśmy pod Trolem, skąd odjeżdżamy do Komańczy, gdzie tradycyjnie zaczyna się bieg Rzeźnika. Ubrani jesteśmy w polary i kurtki przeciwwiatrowe ale pogoda jest na razie świetna – dość ciepło – około 10 stopni i sucho.
Na miejsce dojeżdżamy około 3:00, jest jeszcze ciemna noc. Bez czołówki nie widać nic na wyciągnięcie ręki. Atmosfera niesamowita, biegacze oświetleni ostrym strumieniem światła z czołówek wyłaniają się i nikną w mroku. Niektórzy wyglądają jak UFO – tak bardzo są obwieszeni specjalistycznym sprzętem, którego przeznaczenia mogę się tylko domyślać. My mamy ze sobą tylko plecaczki biegowe z folią na wypadek deszczu, no i oczywiście z prowiantem. Darek nie jest w ogóle przygotowany i ma tylko w kieszeni skarpetki na przepak.
Pilnujemy się z Januszem, jeśli się teraz zgubimy, to nie wiadomo kiedy się zobaczymy następnym razem a regulamin wymaga biegu w parach. O godz. 3:20 następuje start. Biegniemy w zwartej grupie. Pierwsze 4 km po asfalcie później drogą szutrową. Cały czas lekko pod górę. Pomimo lekkiego deszczu, który zaczął mżyć, wszyscy rozmawiają i żartują, panuje świetna atmosfera. Zaczyna świtać i latarki nie są już potrzebne.
Gdzieś na 8 km kończy się bita droga i zaczyna się szlak w lesie oraz ostrzejsze podbiegi. Kiedy piszę podbieg, to myślę o wznoszeniu trasy bo nikt w naszej grupie nawet nie próbuje biec pod taką stromiznę – a to dopiero początek Rzeźnika.
Około 12 km docieramy na pierwszy szczyt Chryszczata 997m n.p.m. Na razie jest OK. Zbiegamy lekkim truchtem na przełęcz Żebrak (816m), tu jest pierwszy punkt kontrolny z pomiarem czasu, mamy za sobą 2:38 biegu i dość duży zapas czasu. Po krótkim odpoczynku wyruszamy dalej na trasę , która prowadzi cały czas pod górę na Jaworne (992m), Wołosań, gdzie zaliczamy pierwszy tysiącznik (1071m) i Berest (942m). Na 26 km mijają 4 godziny biegu, a więc moglibyśmy już bez trudu kończyć zwykły płaski maraton a tu dopiero się rozgrzewamy.