Trochę przydługa, ale prawdziwa historia o mojej pierwszej setce
Opublikowane w czw., 11/09/2014 - 10:23
Docieramy do podnóża góry i zaczyna się bardzo ostre podejście na Radziejową. Ciężko dysząc mozolnie wspinamy się pod górę, po kamieniach, czasem w błocie. masakra. I tak praktycznie do 43. kilometra. Niestety coraz bardziej odczuwam pościerane stopy i wiem, że na punkcie żywieniowym na 44. kilometrze muszę z tym coś zrobić.
Docieram do punktu, łyk wody i biorę się za ocenę strat. Ściągam buty, skarpetki i widok trochę mnie przeraża. Na prawej stopie krwawa rana, na lewej niewiele lepiej. Do tego pęcherze w innych miejscach. Mam na szczęście 2 plastry na pęcherze, więc naklejam na rany, na to naklejam jeszcze plastry. Na pozostałe pęcherze też naklejam plastry zastanawiając się na jak długo to wszystko pomoże i co będzie jak to wszystko się poodkleja. No ale nie mam innego wyjścia, zakładam więc z powrotem skarpetki i buty. Wiem, że już do końca biegu będę to odczuwał.
Potem biorę butelkę wody i wylewam ją sobie pierwszy raz na głowę, bo słońce zaczyna przygrzewać dla mnie już zbyt mocno. Jeszcze pół banana i słodka bułka na drogę i dalej, na Radziejową (1262m n.p.m.), czyli jakieś 5-6 km. Docieram tam, jest nawet wieża widokowa, to mniej więcej półmetek.
Czuję się dobrze, ale świadomość, że to dopiero połowa dystansu trochę przeraża. Ale nic to, aby do przodu. Po drodze jeszcze Wielki Rogacz i zbieg aż do 55. kilometra do wysokości 900m. Niestety czuję, że powoli zaczynam opadać z sił. Tak, zaczyna mi odcinać prąd i zastanawiam się czy właściwym słowem jest „już” czy też „dopiero”. Na szczęście przez kilka minut zaczyna lekko padać i to mnie trochę ożywia, więc przerywam te rozmyślania. Teraz czekają mnie 2 kilometry wspinaczki na Eliaszówkę (1024m).
Po zdobyciu Eliaszówki aż 9 kilometrów w dół. Niestety miejscami jest tak stromo, że nie da się biec. Może inaczej - ja nie umiem biec. Z przerażeniem po raz kolejny stwierdzam, że nie jestem „zbiegaczem” - nie umiem wykorzystać tego, że trasa prowadzi w dół i puścić się pędem jak inni. Wkurzony na siebie patrzę jak mijają mnie „zbiegacze” i obiecuję sobie, że musze się tak nauczyć.
Najgorszy odcinek tego 9-kilometrowego zbiegu to betonowe płyty w Piwnicznej, po których nieudolnie zbiegam, a trochę idę. Kolana znów bolą i pieką coraz bardziej. Do tego zaczyna mocno palić słońce, robi się bardzo duszno i gorąco. Po drodze schładzam jeszcze głowę kilkoma kubkami wody z wiadra, którą jakaś kobieta wystawiła dla biegaczy. Piję dwa kubki, jest przepyszna. Swoją drogą współczuję tej kobiecie, bo ona tę wodę pewnie od rana wiadrem donosi dla kolejnych biegaczy i jeszcze jakiś czas będzie donosić. Bohaterka i Samarytanka dla mnie. Widzę ją z kolejnym wiadrem i krzyczę do niej z podziękowaniem uśmiechając się od ucha do ucha.
Ruszam dalej w dół i zbiegam do Piwnicznej biegnąc wzdłuż Popradu. Po drodze widzę przy ścieżce ławeczkę, a obok lecącą z kranu wodę. Wkładam głowę pod kran i stoję tak minutę, może dwie. Jest lodowata, jakby z górskiego potoku, jaka ulga dla mojej rozpalonej słońcem i zmęczeniem głowy. Do drugiego i ostatniego dla mnie przepaka jeszcze ze 2 kilometry. Zaczynam biec i docieram na 66. kilometr z zapasem 1,5h do limitu. Niby dobrze ale liczyłem na 2h.
Znowu spotykam Rafała, który trochę z przerażeniem na mnie patrzy i pyta czy biegnę dalej. Myślę sobie, że muszę wyglądać źle skoro mnie o to pyta. Na fotce, którą ktoś zrobił mi na przepaku...
... widzę potem, że rzeczywiście wyglądałem nie najlepiej, więc teraz mnie jego pytanie nie dziwi. Odpowiadam tylko, że pewnie że biegnę, chociaż więcej w tym mojej pewności niż realnej oceny własnych możliwości, bo czuję że opadłem bardzo z sił. Krótki rachunek sumienia co zabrać na przepaku a co zostawić, w moim garminie końcówka baterii więc zakładam drugiego pożyczonego. Jeszcze butelka wody na głowę, zakładam plecak, zabieram kije, które tu na mnie czekały i męczę się z założeniem uchwytów do kijków. Nie wiem jak to zrobić, zajmuje mi to sporo czasu więc ruszam i walczę z tym już w trasie.