Trochę przydługa, ale prawdziwa historia o mojej pierwszej setce
Opublikowane w czw., 11/09/2014 - 10:23
67-77, czyli piekło-niebo…
„(…) my biegacze, wszyscy darzymy to poświęcenie takim samym uczuciem. Wszyscy gonimy za tym samym, za tą "strefą", w której krzeszemy z siebie, absolutnie wszystko na co nas stać. Za tą chwilą, w której wydaje nam się, że już nie damy rady, a jednak - dajemy!(…)” /Scott Jurek - Jedz i biegaj/
Na początek mostek nad Popradem i strażak kieruje mnie pod górę. Szlag. Zaczynam iść z kijami, słyszę miarowy metaliczny stukot końcówek uderzających o asfalt. Zaczynają boleć ręce, więc skracam je o 10cm, zakładam od nowa uchwyty które założyłem nie na te dłonie co potrzeba. Chyba wszystko już z kijami ok, więc idę dalej. Mijają mnie dwaj inni biegacze z kijami, ja mijam Starszego Pana, który bardzo narzeka na podejście ale mówi mi kilka razy że to nic w porównaniu z czekającym dalej podejściem pod Wierchomlę. Pytam gdzie to podejście i dowiaduję się że za 77. kilometrem, więc to mnie trochę uspokaja że nie będę z tym walczył przed kolejnym punktem pomiaru czasu.
Czuję jak niemiłosiernie pali słońce, a przecież przed prawie chwilą lałem głowę wodą. Pot leje się ze mnie strumieniami a ja zaczynam opadać z sił w tempie proporcjonalnym do ilości potu cieknącego mi po skroniach. Zaczyna mi pulsować w skroniach i czuję lekki ból głowy. Nie jest dobrze ale wspinam się po asfalcie pod górę, o biegu nie ma mowy. Jak dobrze, że mam kijki, bez nich nie dałbym rady posuwać się do przodu. Dlaczego do cholery nie miałem ich już od 33. kilometra?
Kilkadziesiąt metrów cienia uświadamia mi jak działa na mnie to słońce, bo przez te kilkadziesiąt metrów odczuwam wyraźną ulgę. Znowu jednak wychodzę na słońce, widzę kilka domów i wiadro z wodą i kubki, obok kran z wężem ogrodowym. Nie zastanawiając się długo odkręcam kran i po raz kolejny leję głowę wodą, ale przecież muszę iść dalej. Ruszam i docieram na wzniesienie. Widzę, że trasa zaczyna biec w dół, więc próbuję truchtać ale nie mogę. Nie mam siły, głowa boli. Nie mogę biec nawet na zbiegu który jest do tego idealny, bo nie za stromy. Ta myśl poraża. Z przerażeniem patrzę na zegarek i wiem już, że tylko idąc nie dotrę na 77 kilometr w limicie czasu. Nie da się. Zresztą gdyby się dało, to przecież to nie nazywałoby się „Bieg 7 Dolin” tylko „Marsz 7 Dolin”. A tu limity są specjalnie tak ustalane, że przynajmniej z 40% trasy trzeba pokonać biegiem aby się w nich zmieścić.
Aby zmieścić się w limitach nie da się pokonać całej trasy albo poszczególnych jej odcinków idąc. Idę w dół. Tak, niestety idę, może tak z 1km, do Łomnicy. Od czasu do czasu próbuje truchtać ale nie daję rady. Docieram do Łomnicy i zaczyna się znowu pod górę, ale wole już to. Przynajmniej moja psychika nie cierpi, gdy idę pod górę, no bo to przecież pod górę, więc jestem usprawiedliwiony. Niestety jest jeszcze gorzej.
Mijam jakąś kapliczkę po prawej stojąca w cieniu kilku drzew. Jest trochę cienia i ławeczka, na której siedzi dwóch uczestników tego biegu i jedna uczestniczka. Widać, że kompletnie bez sił i zrezygnowani. Zatrzymuję się i słyszę jak uczestniczka rozmawia z kimś przez telefon - „Wiesz, ja już nie idę dalej, bo nie mam już siły a do kolejnego punktu i tak nie mam szans dotrzeć w limicie czasu”. Ścięły mnie te słowa.
Stoję wsparty na kijkach i czuję, że robi mi się najnormalniej słabo. Ból głowy daje znać o sobie, sięgam więc po Aspirin Effect, biorę go i oddycham głęboko stojąc tak jeszcze przez jakiś czas. Patrzę z przerażeniem na zegarek. Przecież ja też nie mam szans żeby dotrzeć na 77. kilometr i zmieścić się w limicie czasu. W tym stanie, w tym tempie… Nie da się…
Kilka chwil odpoczynku pozwala na to, by ruszyć do przodu. W głowie jest tylko jedna myśl - idę do odcinki, sam nie zejdę z trasy, nie poddam się, nie zrezygnuję, niech organizatorzy mnie zdejmą na punkcie kontrolnym, przecież jakoś się do niego dowlokę. Właśnie - dowlokę się? Jaka pewność, że się dowlokę? Nie ma żadnej, ale idę. Uświadamiam sobie że taka postawa to szaleństwo, ale co z tego.
Zostawiam towarzystwo i ruszam przed siebie, w górę. Świadomość końca tej bajki za kilka kilometrów jest przerażająca, ale i tak lepsza niż poddanie się już, teraz, tak po prostu. A miało być tak pięknie, miała być setka… Nie dziś, nie tym razem, może za rok a może już nigdy… Idę jakiś kilometr, słońce nadal praży ale robi się jakoś dziwnie ciemno. Gdzieś z boku ciemne chmury, grzmot, za chwilę kolejny. Zaczynam modlić się o deszcz. Pierwsze krople, takie nieśmiałe... Wysłuchałeś mnie Boże? Nie, to przypadek, ale pada coraz mocniej a ja zaczynam czuć się coraz lepiej. Czuję się jak zwiędły kwiat, w który za sprawą deszczu powróciło życie…
Nadal pod górę, już nie kropi, a leje. Lekki podbieg, na którym próbuję biec. Mogę biec, a jeszcze przed chwilą ledwo szedłem. Ciekawe jak długo dam radę biec. Na wszelki wypadek co jakiś czas zwalniam i idę przez kilkadziesiąt metrów ale odcinki biegu są coraz dłuższe. Wyprzedzam jakiegoś biegacza, potem kolejnego. Oni idą a ja biegnę. Doganiam kolejnego, który zdziwiony moim pośpiechem mówi, że nie ma szans zmieścić się w limicie. Patrzę na zegarek i mówię mu, że jeśli uda się utrzymać tempo poniżej 8 min/km to damy radę. Przyłącza się do mnie i tak razem biegniemy w dół, doganiamy kolejnego.
Powtarza się sytuacja, kolejny biegacz mówi, że nie ma szans a ja znowu swoje, że jeśli będziemy biec to damy radę. Kolejny wagonik się do nas doczepia, więc jest nas już trzech. Biegniemy dalej i doganiamy kolejnych dwóch idących biegaczy, ale oni nie podejmują walki, mówią że nie ma szans i zostają w tyle. Cały czas pada, biegniemy ścieżką pełną błota, jest cholernie ślisko, miejscami błoto po kostki, kałuże z wodą. Wcale się tym nie przejmujemy, nie szukamy nawet lepszego miejsca dla nóg tylko najkrótszej możliwej drogi aby posuwać się jak najszybciej.
Co jakiś czas marsz. Trochę wkurzam się na te 2 wagoniki, bo robię za lokomotywę sam. Jak biegnę, to biegną, jak przechodzę w marsz to robią to samo. Dobra, mam siłę to będę ciągnął dalej ten malutki pociąg. Po drodze cały czas patrzenie na zegarek i liczenie ile do mety i ile zostało czasu. Jeden z nich mówi, że nawet jak się zmieścimy na 77. kilometrze to odpuszcza i nie biegnie dalej bo brakuje mu już siły, drugi jeszcze nie wie co potem. Uwierzyli więc że damy radę.
W końcu zbiegamy na asfalt, strażak kieruje nas w lewo pod Wierchomlę i mówi, że jeszcze mamy jakieś 2 km. Patrzę na zegarek i widzę, że mamy prawie 25 minut, wiem już ze damy radę i dobiegniemy do punktu z kilkunastominutowym zapasem. Zatrzymujemy się jeszcze przy wiadrze z wodą, które jest wystawione przed posesją. Jakaś starsza kobieta przeprasza nas, że to tylko woda, odpowiadam że to jak złoto i że bardzo dziękujemy. Biegniemy dalej. kolega, który mówił ze i tak odpuszcza po 77. kilometrze mówi ze biegnie szybciej bo i tak kończy. Trochę go nie rozumiem, ma siłę biec dużo szybciej a odpuszcza? Puszczamy go przodem i zostajemy we dwójkę. Pytam się tego który został co robi, odpowiada że nie wie ale raczej odpuszcza. Widzę już Hotel Wierchomla, dobiegamy do 77 kilometra 12 minut przed końcem limitu. Nie mogę uwierzyć, że się udało, tylko co dalej?
Nie ma czasu na rozpamiętywanie jaka to była walka, teraz walczę o to by jak najmniej czasu spędzić na punkcie żywieniowym. Butelka wody na głowę, złapałem jakiegoś banana i ze zdumieniem widzę Rafała. Co on tu robi?. Rafał widząc mnie mówi, że już tyle razy go doganiałem, że to chyba jakieś przeznaczenie i teraz to on już nie rwie się do przodu i dalej próbujemy razem. Odpowiadam, że czeka nas niełatwe zadanie, bo mamy przed sobą podejście na Wierchomlę. Nie byłem tu nigdy, ale ten starszy pan, którego mijałem po drodze, mówił przecież że to jedna z najgorszych części tego biegu. Wiedząc czego już doświadczyłem trochę się boję co nas czeka. Złapałem jeszcze w rękę słodką bułkę, w głowie myśl „To już trzecia słodka bułka dziś, tyle kalorii… jak to spalić?”. Uśmiecham się sam do siebie, łapię kolejną butelkę wody, wylewam ją sobie na głowę i w drogę.