Trochę przydługa, ale prawdziwa historia o mojej pierwszej setce
Opublikowane w czw., 11/09/2014 - 10:23
78-88, czyli z kijkami pod górę tam gdzie narciarze jadą w dół…
„Poza najdalej wysuniętym bastionem zmęczenia i bólu odkryjemy pokłady mocy i ukojenia, o jakie siebie samych nie podejrzewaliśmy, źródła obfite i nienapoczęte do jakich nigdyśmy wcześniej się nie przebili.”/ William James, ulubiony cytat Scotta Jurka/
Najpierw bardzo łagodnie w górę, więc trochę biegniemy, trochę idziemy. Na rozwidleniu strażak mówi nam „w prawo”. Żartuję, aby puścił nas w lewo, bo w lewo widzę jest w dół a w prawo pod górę. Skręcamy w prawo i wchodzimy na trasę stoku narciarskiego Wierchomla. Spojrzenie w górę i pierwsze kilka kroków uświadamia mi, co mówił ten Starszy Pan. Zaczyna się masakryczna masakra, ledwo z kijkami dajemy radę posuwać się do przodu a czekają nas 3 kilometry takiej wspinaczki , z 600m na 1050m, czyli średnio jakieś 15% nachylenia. Rafał mówi, że go przytyka, ja ledwo żyję ale nic nie mówię. Posuwamy się dalej.
Za jakiś czas czuję, że słabnę, pytam więc Rafała czy został mu jeszcze jakiś żel. Na szczęście zostały mu dwa, więc biorę od niego jeden i wciskam w siebie połowę, czyli 1 porcję. Po kilku minutach jest zdecydowanie lepiej, więc wcinam jeszcze połowę batona proteinowego, tak na wszelki wypadek. Napieramy do przodu wyprzedzając kilka osób, ale za nami już mało uczestników. Prawie zamykamy stawkę, ale co tam, jesteśmy nadal w grze i to jest najważniejsze. Teraz liczy się tylko walka o to aby dotrzeć na 88km w limicie. Niby ponad 2h na 11km to bardzo dużo czasu, ale nie tutaj, nie teraz, nie na tym etapie biegu... Wydaje się to niewykonalne zważywszy na tempo w jakim się poruszamy. Jak to potem nadrobić? Da się?
W końcu docieramy na szczyt i przed nami długi łagodny zbieg. Obydwaj wiemy, że nie możemy iść, musimy biec aby ta bajka nie skończyła się na 88. kilometrze. Wymęczeni podejściem biegniemy, najpierw nieśmiało, krótkie odcinki, po których przechodzimy w marsz. Rafał mówi „Do tamtego drzewa”, ale to ze 300 metrów, więc odpowiadam mu „Chyba je tu za 20 metrów przestawisz”, ale podejmuję walkę. Do drzewa nie dobiegam, zaczynam iść gdzieś w połowie dystansu ale po kilkunastu metrach znowu biegnę. Odcinki biegu są coraz dłuższe, mówię do słupa i biegniemy do słupa, ale dobiegamy nie do tego który miałem na myśli a do któregoś tam z kolei. To nas podbudowuje. Patrzę na zegarek i mówię, że jak tak dalej będziemy biec to damy radę.
Niestety za jakiś czas łagodny zbieg zamienia się w bardziej stromy i ani ja ani Rafał nie jesteśmy w stanie już zbiegać. Znowu uświadamiam sobie, że nie jestem „zbiegaczem”. Mówię o tym głośno, Rafał też mówi, że nie umie tak. Idziemy tam, gdzie nie dajemy rady biec, a biegniemy tam gdzie tylko się da. Docieramy w końcu do Szczawnika. Według moich obliczeń zostało nam jakieś 5 km, więc powinniśmy dać radę. Niestety zanim skręcimy w lewo na asfalt w kierunku Schroniska Bacówka nad Wierchomlą jakiś gość z obsługi mówi nam, że zostało nam aż 6 km podejścia.
„Jak utrzymacie tempo poniżej 10min/km to dacie radę, jak nie to zdejmą Was z trasy”. Te słowa dźwięczały w uszach przez całe cholerne 6 km. Rafał narzucił bardzo ostre tempo, już nie patrzył czy jestem w stanie dotrzymać mu kroku, ale nie miałem pretensji. Już wcześniej mówiłem mu wielokrotnie, żeby parł do przodu jak ma siłę, bo nie wybaczę sobie jak nie ukończy tego przeze mnie. Miałem świadomość, że jestem słabszy. Nie miałem pretensji ale byłem wkurzony, że nie daję rady dotrzymać mu kroku w szybkim marszu z kijkami po asfalcie pod górę, a przecież sam też szybko maszerowałem. Odskakiwał mi co jakiś czas na 10-20 metrów a ja resztkami sił zaczynałem wtedy truchtać, przeganiałem go o kilka metrów i przechodziłem do marszu. I tak nie wiem ile razy.
Wyprzedziliśmy kilka osób po drodze trzymając tempo poniżej 9min/km. Potem doszliśmy dwóch biegaczy, z którymi poruszaliśmy się jakiś czas razem rozmawiając i cały czas patrząc na zegarek. Pod koniec Rafał z jednym z nich był już w przodzie jakieś 200 metrów, ja szedłem z drugim z nich i dogonił nas jeszcze ten chłopak, z którym tak walczyłem o dotarcie w limicie na 77. kilometr, ten który wahał się czy biec potem dalej. Ucieszyłem się, że jednak się zdecydował, miałem w tym duża zasługę.
Doszliśmy do kierunkowskazu w lewo, na którym widniała informacja, że do Schroniska Bacówka mamy 10 minut a na zegarku do limitu było niecałe 20 minut. Wiedziałem już, że znowu się udało. Kolejna walka wygrana, ale jeszcze nie wojna. Docieramy do Schroniska, przy macie sędziowie z notatnikami i długopisami w ręku. Dla mnie wyglądali jak sępy czekające na swoje ofiary, na tych którzy dotrą tu po 17:00, aby odebrać im numery startowe i powiedzieć „The game is over”. Dla mnie na szczęście ta gra nie była skończona.
Dotarłem 7 minut przed końcem limitu i zanim limit się skończył nie było mnie już tutaj, byłem w drodze do upragnionej mety, na ostatnim już odcinku.