Trochę przydługa, ale prawdziwa historia o mojej pierwszej setce

 

Trochę przydługa, ale prawdziwa historia o mojej pierwszej setce


Opublikowane w czw., 11/09/2014 - 10:23

Widzę przed sobą jakiegoś biegacza i biegnę w dół. W dole widzę już asfalt i kogoś w żółtej kamizelce z obsługi. Dobiegam do niego i pokazuje mi ze mam biec w lewo w dół. Wiem już gdzie jestem, to już tak blisko. Zapas czasu jest spory ale nie zwalniam, wręcz przyspieszam. Zastanawiam się jeszcze skąd ta lekkość po wcześniejszych 99. kilometrach, jak udało mi się po tym jak już prawie mdlałem dać radę pokonać jeszcze ponad 30km w dobrej dyspozycji, jak automat nastawiony na cel jakim jest ukończenie tego biegu.

Dobiegam brukiem do głównej ulicy, skręcam w prawo, za chwilę w lewo i jeszcze raz w lewo. Jestem już na ostatniej prostej do mety, która widnieje za jakieś 300m. Kibice przy barierkach jeszcze nigdy nie byli mi chyba tak bliscy. Biegłem tak przed siebie przybijając piątki i ciesząc się że za chwilę przekroczę metę. Gdzieś z boku znajomy głos krzyczy „Dajesz Marek, dajesz, dajesz…”. To Paweł z żoną, czekali na mnie na mecie tak długo…

Paweł kręci kamerą ostatnie metry tej męczarni. Nie, to nie była znowu taka męczarnia. Męczarnią było rzeczywiście i na szczęście jakieś 6-7km za przepakiem na 66. kilometrze. Potem było tylko ciężko, nawet bardzo ciężko. Przybijam z nim piątkę i biegnę dalej. Przed metą jeszcze kije uniesione w geście triumfu nad samym sobą, na mecie spiker podaje mi mikrofon, pyta jak się nazywam i skąd jestem. „Marek z Buczku, Bieging Team Zelów” odpowiadam.

Potem idę po medal i czuję, że z oczu płyną mi łzy. To już koniec tej bajki. Tym razem sam do siebie w myślach mówię „Gra skończona. Wygrałeś”. Nie umiem się opanować, stoję i płaczę jak dziecko czekając na Rafała, który wbiega na metę po jakimś czasie za mną. Gratulujemy sobie, łapiemy oddech, robimy kilka fotek i ledwo powłócząc nogami idziemy na pasta party. Potem w auto i do pokoju.

Przed kąpaniem i zaśnięciem długie godziny rozmów i rozpamiętywania tego, co działo się na trasie i w naszych głowach…

PS. Dla jednych pokonanie 100 kilometrów (świadomie nie używam słowa „przebiegnięcie” bo to byłoby w moim przypadku nadużyciem) w prawie 17 godzin to kosmos i jestem dla nich jakimś terminatorem. Dla innych z kolei to porażka i jestem dla nich najzwyklejszym cieniasem, bo ledwo doczłapałem się do mety mieszcząc się w limicie. Ale czy to ważne? Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Przecież nie robiłem tego dla nikogo a tylko i wyłącznie dla samego siebie.

Było to dla mnie nie lada wyzwanie i dałem z siebie w tym wyzwaniu naprawdę wszystko starając się dotrzeć do upragnionej mety. Dlatego właśnie mam prawo czuć się wygranym i czuć się ultramaratończykiem. Nie czyniłem do tego biegu jakichś specjalnych przygotowań, gdyż decyzja o nim została podjęta przeze mnie raptem miesiąc wcześniej po ukończeniu w dobrej kondycji Maratonu Karkonoskiego. Tym bardziej jestem zadowolony że dałem radę pokonać pond dwukrotnie dłuższy dystans. Jednocześnie zadaję sobie pytanie po co to zrobiłem. Czasem wydaje mi się, że znam na nie odpowiedź tylko nie bardzo potrafię ją sformułować a czasem, że zupełnie nie wiem tak naprawdę po co. Może najlepiej więc nie zastanawiać się nad tym i przyjąć, iż najwłaściwszą odpowiedzią na pytanie „po co?” jest motto życiowe Scotta Jurka:

„Czasem po prostu trzeba”…

I jeszcze jedno. W sobotę po biegu i jeszcze w niedzielę byłem pewien, że to pierwsza i ostatnia setka w moim życiu. Dziś już wiem, że raczej tak nie będzie…

Marek Górecki

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce