Trochę przydługa, ale prawdziwa historia o mojej pierwszej setce
Opublikowane w czw., 11/09/2014 - 10:23
89-100 czyli finałowe odliczanie…
„Nie każdy ból jest istotny.” /Scott Jurek – Jedz i biegaj/
Znowu ruszyliśmy dalej razem z Rafałem. Od 88. kilometra trasa wiodła 3 km w górę na Runek (z 900m na 1080m), więc Rafał znowu szybko mi odskoczył. nie spieszyłem się aż tak bardzo jak on, jakiś dziwny spokój był we mnie. Czułem, że mam sporo siły na te 12 kilometrów i uważałem bardzo gdzie stąpam. Niestety ten spokój zaowocował tym, ze przypomniałem sobie nagle o bolących i szczypiących stopach, o których zapomniałem zupełnie między 66. a 88. kilometrem. To nie znaczy ze nie dokuczały, ale w całej tej walce to nie było istotne.
Lekki spadek adrenaliny spowodował, że stopy o sobie przypomniały. Czułem, że ponaklejane plastry dawno się już poodklejały i więcej z tego szkody niż pożytku, ale stwierdziłem że mam to gdzieś - niech sobie bolą, i tak dobiegnę. Ten ból nie był istotny…
Rafał zginął mi w końcu z oczu na podejściu, zaczęło się robić coraz ciemniej. Zostałem sam, za mną nikogo. Miałem wrażenie, że jestem tu tylko ja i cisza przerywana odgłosem moich kijków. Czułem się nadzwyczaj dobrze. Gdy dotarłem na Runek zrobiło się łagodnie w dół więc zacząłem biec przechodząc tylko sporadycznie do marszu, bardziej dla zasady niż z potrzeby. Wiedziałem, że muszę utrzymać tempo średnie na całym odcinku poniżej 10min/km aby zmieścić się w limicie czasu na mecie (miałem od 88. kilometra 12 kilometrów i 2 godziny na to plus kilka minut zapasu).
Biegłem dość szybko dopóki na zegarku nie zobaczyłem, że średnia z przebiegniętego odcinka jest poniżej 10min/km. To było gdzieś z 7km przed metą, więc jest dobrze uznałem. Teraz tylko to utrzymać. Nie zwalniałem jednak i nadal biegłem, wyprzedzając o dziwo po drodze kilku zawodników. Po jakimś czasie zobaczyłem Rafała i jeszcze jednego biegacza. Szli. Przebiegając obok nich rzuciłem przez ramię z uśmiechem „No co jest Rafał, nap********!!!”. Miałem wrażenie, że jest zdziwiony że mnie zobaczył w takiej dyspozycji i że biegnę. Obydwaj przyłączyli się do mnie i biegliśmy dalej doganiając kolejnych zawodników.
Niektórych mijaliśmy a niektórzy przyłączali się do nas. Znowu dogonił nas chłopak, z którym tak zawzięcie walczyłem o zmieszczenie się w limicie na 77. km. Znowu się ucieszyłem się, powiedziałem mu, że chyba powinien mi postawić czteropaka na mecie za zmotywowanie go do walki. Uśmiechnął się i coś powiedział ale nie zrozumiałem co, bo biegłem już dalej.
Robiło się coraz ciemniej a my biegliśmy w lesie, pod nogami robiło się niebezpiecznie. Poprosiłem więc któregoś z biegaczy aby szybko z plecaka wyjął mi czołówkę. To zajęło kilkanaście sekund i oszczędziło mi sporo czasu, bo nie musiałem zdejmować plecaka. Przeprosiłem tego biegacza za te kilkanaście sekund i ruszyliśmy dalej. Z czołówką biegło się o wiele lepiej i szybko dogoniliśmy grupkę, z którą wcześniej biegliśmy.
Po lewej stronie w oddali gdzieś za drzewami na dole widniały światła Krynicy, mieliśmy do mety 4, może 3 kilometry. Czekała nas jeszcze przeprawa przez wiatrołomy, przed którymi ostrzegali nas na odprawie organizatorzy. Przepraszali, że nie zdążono ich pousuwać przed biegiem. Dobiegliśmy do wiatrołomów jakieś 2 kilometry przed metą. Te 200-300 metrów wiatrołomów to była dla moich łydek nie lada męka.
Ostatnie 20km czułem już mikroskurcze łydek, więc teraz bardzo wolno i uważnie pokonywałem kolejne przeszkody z drzew leżących często na wysokości bioder, tak aby na samym końcu nie zrobić sobie krzywdy i ograniczyć niepotrzebne i inne niż w trakcie biegu ruchy mięśni łydek i ud zapobiegając skurczom. Tylko raz złapał mnie skurcz łydki, ale szybko na szczęście odpuścił.
Na wiatrołomach minąłem Rafała, który dopiero teraz zatrzymał się aby wydobyć z plecaka swoją czołówkę. Jeszcze kilka drzew i dalej czysta ścieżka, niestety prosto chociaż jest skręt w lewo. Dlaczego prosto skoro Krynica jest z lewej strony i słychać już muzykę i głos spikera na mecie? Co prawda niewyraźnie ale słychać!. Zerknięcie na zegarek, zostało jakieś 23 minuty do limitu.
Dobiegam do rozwidlenia i zastanawiam się czy biec znowu prosto czy wreszcie w lewo. Z lewej jakieś ogrodzenie, wąska ścieżka wzdłuż ogrodzenia i taśmy oznaczające trasę. A więc w lewo, skręcam więc i wbiegam między domy. CYWILIZACJA!!! Czyli blisko już. Gdzieś za ogrodzeniem jakaś grupa podpitych chłopaków ostro nas dopinguje, jeden z nich stoi chwiejąc się na nogach i przybija ze mną piątkę. Krzyczą że jesteśmy najlepsi, że meta już za chwilę.