Els 2900 – pirenejska lekcja Kamila Weinberga
Opublikowane w sob., 07/11/2015 - 06:55
Cresta dels Malhiverns, 22 sierpnia 2012, 14:30
Wychylam się za krawędź, patrząc z góry na ostrą szczerbę w grani. W górę by puściło, ale zejść te kilka metrów na żywca trochę się cykam. Zaczynam więc obejście po prawej stronie. Po chwili jednak żałuję tej decyzji. Trudności na oko trójkowe, a chwyty z gatunku „odłóż na miejsce po użyciu”. Pełne gacie, krótko mówiąc. Teren zmusza mnie do zejścia tym rzęchem kilkudziesięciu metrów. Po powrocie na grań oglądam szczerbę z drugiej strony. Chyba łatwiej i bezpieczniej by było wprost, tak jak chciałem najpierw…
W Els 2900 na Andorze biegał Kamil Weinberg
Łódź, 1 maja 2015, 2:00
Wracam do domu z imprezy, włączam komputer żeby jeszcze coś sprawdzić przed snem. Paru osobom obiecałem podwózkę, więc jestem trzeźwy jak świnia. Tym bardziej nie mogę uwierzyć w to, co widzę. Jeszcze raz zjeżdżam alfabetycznie w dół listy… Forsberg Emelie… Owens Tom… Perez Lopez Oscar… Doczytuję do samego dołu, do litery W, i przez kilkadziesiąt sekund gapię się w ekran z otwartą gębą. Jestem w takim szoku, że muszę iść do lodówki po zimne piwo na uspokojenie.
Pic de la Cabaneta, 31 października 2015, 11:40
Trudno stwierdzić, jak dokładnie idzie trasa między chorągiewkami, trzeba sobie samemu wybrać optymalny wariant. Oblodzony stok jest na tyle stromy, że nie mając kijków muszę stawiać stopy bokiem. Ledwo obciążam jedną, czuję że łańcuch w raczku strzela. Po chwili to samo dzieje się z drugim raczkiem. Prawie zupełnie tracę przyczepność. Dalej schodzę na czterech łapach, ale luźne kamienie są kiepskim oparciem, a nawet one nie wszędzie się pojawiają. W pewnym momencie zaczynam się zsuwać bokiem. W niekontrolowany sposób nabieram prędkości…
* * * * *
Refugi Estanys de la Pera, 31 października 2015, 0:00
Trzydzieści siedem światełek rusza w ciemność pirenejskiej nocy. Els 2900, górski bieg jak żaden inny, właśnie się rozpoczął. 70 km i 6700 m sumy podejść. Dla łatwiejszego wyobrażenia, 100 metrów w górę i tyle samo w dół na każdy kilometr.
Kilkanaście godzin wcześniej podeszliśmy do startowego schroniska z Andorra la Vella, przechodząc na hiszpańską stronę przez przełęcz położoną na ok. 2600 m. Śmiałem się, że największe jednorazowe przewyższenie tej wycieczki mamy już za sobą. Był czas na zapoznanie się i rozmowy. W wielojęzycznym gwarze przeważały kataloński, hiszpański i francuski, na szczęście praktycznie wszyscy lepiej lub gorzej gadali po angielsku. Tylko z Czechem Pavlem nawijaliśmy po słowiańsku, choć jego angielszczyzna była jedna z lepszych w towarzystwie. Przepaki przyjechały naokoło szutrową drogą w samochodach. Potem był wypasiony obiad, odprawa i równie obfita kolacja. No i oczywiście czas na odpoczynek, a nawet drzemkę na schroniskowych piętrowych łóżkach.
Gwiazdy błyszczą na niebie, a także w stawce zawodników. Zgodnie z przewidywaniami większość od początku wyrywa do przodu. Zostaję z tyłu w około pięcioosobowej grupce. Już na pierwszej grani dwa miejsca wymagające kilkumetrowej wspinaczki po skale. „Zwykli” biegacze, nawet górscy, mogliby się zdziwić. Tylko że takich tutaj nie ma.
Ciągle sobie zadaję pytanie: co ja tutaj robię? Tak jak bohater popularnego filmu, „nie kiwnąłem nawet palcem, by się znaleźć w takiej walce”. No, może trochę kiwnąłem, w zgłoszeniu wspomniałem coś o eksploracyjnym wspinie, pierwszych wejściach na Bałkanach i znajomości najtrudniejszej części trasy, ale mój biegowy życiorys to absolutne zero. Choć Emelie i kilka innych gwiazd z różnych przyczyn nie dojechali, praktycznie wszyscy pozostali to zawodowcy, zwycięzcy lub ludzie z czołowych miejsc znanych europejskich biegów górskich, wielu z nich z drużyn sponsorskich. „Będzie co ma być, już wiem, że stąd nie zwieję…”
Po niecałych dwóch godzinach odhaczam się u wolontariuszy na pierwszym ze szczytów „wielkiej siódemki”, czyli tytułowych dwatysiącedziewięćsetników. Pic de la Portelleta, 2916 m. Księżyc jasno oświetla północny, ośnieżony stok, którym mam zbiec. Robi się ślisko, ale postanawiam nie tracić czasu na wyciąganie raczków z plecaka. Wkrótce wywijam łyżwiarską figurę i przydzwaniam piszczelem w skałę. Przez ułamek sekundy gwiazd na niebie robi się jakby więcej, ale zaciskam zęby i po kilkunastu minutach zapominam o bólu. Dopiero wieczorem zauważę już dawno zaschnięte, całkiem spore rozcięcie.
Jedna latarka dawno znikła z przodu, pozostałe trzy widzę w pewnej odległości za mną. Łyk wody ze źródełka przy zamkniętym schronie. Już mam jakieś pół godziny straty do planu. Płaski odcinek, gdzie chciałem odpocząć, okazuje się „andorskim wypłaszczeniem”, jak mawia organizator Matt, czyli na przemian w dół i w górę. Pod jego koniec wysokościomierz znów wskazuje 2700, a ja się czuję słaby i powolny. Na oszronionych głazach i trawach znów kręcę kilka figur. Dopiero na długim zbiegu przez las dostaję jakby nowe życie.
Venga, venga! – już z daleka brzmią głosy wolontariuszy, zagrzewających do walki i kierujących na szosę. Ta skręca stromo pod górę w kierunku Els Cortals, na podjazd znany z Vuelta a España. Białych chorągiewek z pomarańczowymi odblaskami od jakiegoś czasu nie było, ale na znakach drogowych i barierkach wciąż są odblaskowe światełka, do złudzenia podobne do tych naszych. Po kilometrze stwierdzam, że coś nie halo, wyjmuję mapę… Jak leziesz, ty penisie! Szybko zbiegam z powrotem do zakrętu i widzę oznaczone odbicie na szlak. Nieźle oznaczone, to wyłącznie moja wtopa. 20 minut i kupa energii w plecy. Mapa mnie uratowała, nie pierwszy raz w życiu.