„To była wielka przygoda, mój bieg życia”. 30. Maraton Piasków Michała Głowackiego
Opublikowane w czw., 23/04/2015 - 09:56
- Etap trzeci okazał się dla mnie najcięższy. Niemniej jednak potrafiłem pokazać na nim mój silny charakter i wolę walki zwłaszcza na końcowych kilometrach.
Start był ciężki, źle mi się biegło. Nie mogłem wytrzymać tempa z teoretycznie słabszymi zawodnikami. Na 15. kilometrze trasy temperatura osiągała już 46 stopni. Pot lał się ze mnie jak woda z kranu. Nogi niczym z ołowiu nie pozwalały przyśpieszyć. Na drugim check pointcie dogoniła mnie najlepsza w stawce kobieta - Elisabet Barnes. Podłamało mnie to mocno, uświadomiłem sobie jak słabo jestem dysponowany tego dnia. Szukając punktu oparcia, skupiłem się na zdaniu wypowiedzianym przez Dannego Kendalla w naszej rozmowie. Powiedział, że wyścig zaczyna się dopiero jutro na etapie 92-kilometrowym. Ta myśl pocieszała mnie i hamowała, nie chciałem się wypłukać z wszystkiego przed najdłuższym etapem. Mimo to prze głowę przewijały się pytania „dlaczego postanowiłem się tak męczyć, po co to robię?” Lepiej było wydać pieniądze na wycieczka z rodzina all inclusive, zamiast biegać po morderczej Saharze.
Po paru kilometrach biegu z Elisabeth Barnes przyjąłem ostatni żel kofeinowy przygotowany na ten etap. Organizm odżył, czułem że pobudziłem się fizycznie. Pojawiły się pozytywne myśli: „dasz radę, naciśniesz na ostatnich 5-ciu kilometrach”.
Ostatnia „piątka” zaczęła się długim, mozolnym podbiegiem. Góra na którą wbiegaliśmy była usłana złocistym piachem. Podbiegałem powoli, czując jednocześnie, że dysponuję zapasem sił w nogach i finisz będzie w moim wykonaniu mocny. Na podbiegu zajmowałem 27. pozycję mając zawodników przede mną w zasięgu wzroku, obok mnie biegli Ed Kerry i Elisabeht Barnes.
Gdy wreszcie wybiegliśmy na równy teren zegarek wskazywał mi 3 km do mety. Zrobiłem szybką analizę terenu, teren przed mną był w miarę płaski, a podłoże piaszczyste z dużą ilością kamieni. Zdecydowałem się na szaleńczy finisz, każdy zawodnik w zasięgu wzroku był moim celem do przejścia. Tak biegłem aż do mety. Na tak krótkim dystansie udało mi się wyprzedzić siedmiu zawodników i zameldować się na 19. pozycji na mecie. Edi Kerry, który biegł ze mną jeszcze na podbiegu, ostatecznie stracił do mnie ponad 3 minuty.
Po każdym etapie starałem się jak najwięcej wypoczywać popijając ciepły regenerujący shake. Organizm był zmęczony. Z dnia na dzień miałem więcej odcisków, paznokieć na dużym palcu, po trzecim dniu zakomunikował, że ma dość takich warunków i postanowił sobie zejść.
W obozie namiotowym panowała zawsze super atmosfera, wszyscy się wspierali, opowiadając wrażenia z biegu. Ja swój namiot dzieliłem z czterema zawodnikami z Rumuni, jednym z Węgier i Natalią (Salamon – red.), zawodniczką z Polski. Wieczorami z niecierpliwością wyczekiwałem kiedy „commissaire bivouace” przyniesie listę wydrukowanych e-maili. Wiadomości od ukochanej żony, mojej największej mojej fanki, która przeżywała każdy kilometr mojego biegu, bacznie obserwując moją pozycję na żywo na stronie internetowej imprezy. Wiadomości od niej zawsze mnie rozśmieszały i dawały ogromną siłę do walki na kolejnym etapie.
Etap 4 - 91.7km
- Nadeszła chwila prawdy, najdłuższy etap i najdłuższy bieg w moim życiu. Obawiałem się tego dnia, a teraz musiałem mu stawić czoła. Zawodnicy z „Top 50” startowali 3 godziny później, niż reszta startujących biegaczy. Pamiętam tego ranka było dość wietrznie, siedziałem opatulony w śpiworze jeszcze na 30 minut przed startem. Obozowisko zniknęło w ciągu 2 godzin. Wszystkie namioty, podesty, banery, głośniki były już spakowane na tiry.
Start do tego etapu był niezwykły. Na jego miejsce przyleciał helikopter z głównym organizatorem biegu, jego pomysłodawcą Patrickiem Bauerem. Ustawiono nas wszystkich w jednej linii, a potem zaczęliśmy odśpiewywać „hymn” biegu, czyli „Highway to Hell” zespołu AC/DC. To była chwila, której nie zapomnę do końca życia. W trakcie całej ceremonii ciarki przechodziły mi po plecach. W takiej atmosferze wiedziałem, że pomimo iż odciski na stopach bardzo bolały, gdy tylko usłyszę głos startera, ból odejdzie i rozpocznie się walka z samym sobą. Myślałem „teraz albo nigdy!” Ruszyłem...
Start był pod górę po piachu. Biegłem spokojnie wiedziałem, że będzie czas i dystans na ściganie się. Wybiegliśmy w porze dnia, o której panował już mega upał, więc postanowiłem się zbytnio nie męczyć. Nigdy nie przebiegłem jednorazowo więcej niż 55 km, nie wiedziałem jak moje nogi zareagują na 70/80 km.
Na pierwszym check pointcie byłem jednym z ostatnich całej „50”. Po 5 km dołączył do mnie Irlandczyk Ciaran Dunne. Był zaskoczony moim tempem, gdy powiedziałem mu, że chcę pobiec etap w 11 godzin. Zapytał mnie: „Co Ty tutaj robisz? Jeśli chcesz wybiegać taki wynik musisz zdecydowanie zwiększyć tempo”. Przebiegaliśmy przez malownicze oazy, na 34. kilometrze znów spotkaliśmy się Jabal El Otfal. Tym razem pokonywaliśmy ją z drugiej strony. Schodząc z góry korzystaliśmy z pomocy liny górskiej.
Irlandczyk biegł ze mną aż do 50. kilometra. Pamiętam jak wtedy zażartował: „To został nam jeszcze tylko maraton do pokonania!”. Stopniowo zacząłem mijać kolejnych słabnących zawodników, którzy wystartowali wcześniej. O dziwo na trasie spotkałem ludzi, którzy mnie dopingowali! Wiedzieli, że biegnie jakiś Polak, który nawiązuje walkę z elitą. Nie wiedziałem na której pozycji biegnę.
Najtrudniejsze chwile przeżywałem od 40. do 70. kilometra, gdzie biegło się cały czas po piaszczystych wydmach. Kosztowało to mnie dużo energii. W końcu zapadł zmierzch, włączyłem latarkę, temperatura spadła do 20 stopni.
Te sprzyjające warunki sprawiły, że ruszyłem powoli do ataku. Zwiększyłem tempo, podłoże pasowało pod moje bieganie. Było twarde i w miarę płaskie. Wiedziałem, że się przesuwam w górę klasyfikacji. Na 74. kiloemtrze dogoniłem Edwarda Kerry, jak się później dowiedziałem, był moment że traciłem do niego nawet 20 min na tym etapie, a mimo to udało się zniwelować tę przewagę. Było chłodno, zerwał się mocny wiatr, a ja wciąż przyspieszałem. Byłem świadomy tego, że udało mi się zachować dużo sił na koniec. Mijałem kolejnych zawodników potykających się na nierównym podłożu co trzeci krok. Zbliżałem się do mety, ale tym razem chciałem, żeby była dalej. Ja miałem dużo energii i odrabiam straty, a inni słabną. Dystans 92 km ukończyłem w czasie 1116:49, co dało średnia prędkość 8,16 km/h.
Bieg mentalnie i fizycznie zniosłem bardzo dobrze. Cel udało się osiągnąć w zamierzonym czasie. Żałowałem tylko ze ruszyłem do odrabiania strat o jakieś 10 km za późno. Gdy dotarłem do obozu, akurat przetaczała się przez niego burza piaskowa. Znalazłem swój namiot nr 25, który niestety był cały powalony na ziemię, przykryty niezliczonymi kilogramami piasku. Wypiłem regenerujący napój, przykryłem się zakurzonym śpiworem i zasnąłem na gołej ziemi.
Miałem mieszane uczucia po tym etapie. Byłem zadowolony, że udało się cały dystans przebiec bez chwili postoju, nie wliczając obowiązkowych, sekundowych przerw na check pointach, przeznaczanych na odbicie kart, na wodę. Jednocześnie byłem na siebie zły, że nie poszedłem odważniej, bo byłem w stanie spokojnie urwać z 30-45 minut ze swojego wyniku. Etap ukończyłem na 17 .miejscu.